Na początku było łatwo: biegłem przed siebie wypatrując jakiegokolwiek innego koloru niż biały. Po kilku minutach, a może godzinach, straciłem całą nadzieję i po prostu przesuwałem się do przodu w nadziei, że natknę się na jakąś inną żywą istotę. Przecież musi coś być... Zawsze znajdował się ktoś, kto ratował mnie i dodawał siły.
Najczęściej tą osobą była Tess. Ale teraz jest milion kilometrów ode mnie i nie ma jak mi pomóc.
Może tak właśnie miało być. Może to moja kara za opuszczanie Republiki.
Do mojej głowy wkrada się pokusa. Pokusa poddania się i czekania na śmierć. Jeśli po śmierci jest życie, to czy nie spotkam się tedy z mamą, tatą, Johnem?
Moje oczy są już bliskie klapnięciu się na dobre. Moje nogi powoli się uginają kiedy do moich uszu dociera jakiś świst.
To pewnie wiatr, myślę ale i tak pobudzam się na chwilę. na wystarczająco długo, żeby usłyszeć ten dźwięk jeszcze raz. To nie świst. To wycie.
Rozglądam się i zauważam dwa wilki pędzące w moją stronę. A potem jeszcze dwa. I kolejne. I nagle dociera do mnie, że to nie są jakieś tam wilki tylko zastęp. Zastęp wilków.
Uderzam ciałem o zimny lód ale trzymam się jeszcze wystarczająco długo, by zobaczyć zbliżającą się do mnie postać.
***
Gdy się budzę nie otwieram oczu. Boję się, że mogę być w jakieś celi w Ross City. Bo jest naprawdę ciepło. Dobra, może nie są to klimaty Los Angeles ale nie zamarzam i czuję się naprawdę komfortowo. Jest cicho i słyszę trzaskanie ognia w kominku. Postanawiam otworzyć oczy. Leżę na ogromnym materacu, przykryty jakimiś dwudziestoma kocami. Na ziemi leży gruby, puchaty dywan. Obok mojego "łóżka" znajduje się mały stoliczek na którym jest talerz z ciepłym jedzeniem i termosem ciepłej herbaty. W ścianie naprzeciwko mnie wbudowany został potężny kominek. Gdziekolwiek jestem, nie wygląda mi to na więzienie.
Wpatruję się w ogień a po chwili do mojego pokoju wchodzi siwiejąca, niska, drobna kobieta około sześćdziesiątki.
-Oh- mówi na mój widok.- Obudziłeś się. Powiem reszcie.
Drzwi zatrzaskują się za nią z hukiem ale po chwili ponownie się otwierają. Do mojego pokoju wchodzi ogromny facet w futrze.
-Witaj Day- zaczyna- na Lodowej Pustyni.
-Kreatywna nazwa- wyrywa mi się.
-Cieszę się, że ci się podoba- odpowiada ze wzruszeniem ramion.- Pewnie masz dużo pytań.
-Mam- przyznaję mu rację.
-Zostaw nas samych Arrel- zwraca się do kobiety.
Gdy drzwi za Arrel się zamykają facet spogląda na mnie.
-Może zacznę od tego, jak się nazywam. Jestem White Walker.
-Dobrze... Czy na... Lodowej Pustyni istnieje życie?
-Tak. Wiele ludzi spoza Pustyni nas odwiedza: naukowcy, dziennikarze, pisarze, podróżnicy, miłośnicy przygód... To nie jest aż taka pustynia.
-Myślałem... Powiedziano mi, że nikt nigdy nie wraca... Ale z tego co mówisz...
-Jak już mówiłem: to nie aż taka pustynia. Owszem, większość obszaru zajmuje pustynia ale np. na południu znajduje się ogromny las, na wschodzie są góry a na zachodzie mamy dostęp do morza. Skupiamy się w klanach. Nasz klan, klan Gelidów zamieszkuje sam środek pustyni. Mare'owie zajmują się rybołówstwem i dzielą się na dwie mniejsze grupy. Południe to tereny Calparów. Wschód należy do dwóch klanów: Acerów i Petramów. Jesteśmy częścią Antarktydy... Może jesteśmy trochę zacofani ale... Żyjemy i mamy się dobrze.
-Co zamierzacie ze mną zrobić?
-Kilka tygodni temu... Był tutaj jakiś facet. Dał nam twoje zdjęcie i powiedział, że mamy ci wskazać pewne miejsce. Dość dużo zapłacił. To jakiś twój krewny?
-Tak- kłamię.
-Wspaniale. Będziemy mogli ruszać gdy tylko się zdecydujesz. Możesz jeszcze odpocząć przez kilka...
-Nie- przerywam mu.-Chciałbym ruszać teraz. Jeśli to możliwe...
White Walker unosi brew do góry ale wyraża zgodę.
-Tylko coś zjedz i ubierz coś ciepłego- poleca wychodząc z mojego pokoju.
***
White Walker pożycza mi jeden z skuterów śnieżnych Jego piętnastoletni syn, Ice Walker towarzyszy mi przez jakiś czas. Po kilku minutach zatrzymuje się i daje mi nadajnik żebym się nie zgubił. Jadę jeszcze przez pół godziny aż docieram do mojego celu: samotnego drzewa. Od tak na środku pustkowia rośnie drzewo. Właściwie to nie rośnie, jest całe skute lodem. Wygląda groźnie ale również pięknie. Schodzę z skutera i podchodzę do drzewa:
-Sernik? Chciałeś mnie widzieć?
Brak odpowiedzi. Podchodzę do drzewa i mu się przyglądam. Nagle wrzeszczę przerażony.
Kiedyś... Do tego drzewa był ktoś przywiązany. Postać jest pokryta lodem. Wydaje się znajoma.
Bo jest...
Nie... Nie... Nie... Nie... Błagam, nie... Nie...
Uderzam z całej siły w lód. Pęka a ja delikatnie ujmuję jej lodowate ciało. W dłoni trzyma kartkę:
A podobno potrzebujesz tylko 10 sekund.
Wracam. Wracam do Elizabeth, Anastasi, Chrisa, Marka i Stevea. Mam wyrzuty sumienia, że ich zostawiłem. Mój powrót będzie pewnie szokujący. A najbardziej szokujące dla nich będzie lodowate ciało Alice Anderson.