Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

czerwca 27, 2015

Rozdział 4

Gdy wszystko znalazło się tam gdzie powinno (no prawie wszystko- moje okulary wciąż uczęszczały na lekcje pływania) było już prawie ciemno. Zmywałem naczynia po kolacji a Eden poszedł się kąpać. Właśnie schowałem ostatni talerz gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłem drzwi.
Na przeciwko mnie stała dziewczyna, mniej-więcej w moim wieku. Była wysoka i szczupła. Miała długie, ciemne włosy i piękne, piwne oczy. Była ubrana cała na czarno. Na mój widok zaśmiała się ukazując jednocześnie równe, idealnie białe zęby. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że mam na sobie fartuszek w serduszka, moje długie włosy są spięte w kok i trzymam w ręce szmatkę. Kurdeee...
-Ekhem... Przepraszam cię za... za to- powiedziałem zawstydzony.
-Spoko. Jestem Alice Anderson. Mam być waszą przewodniczką- uśmiechnęła się szeroko.
-Świetnie. Jestem Daniel...
-Wiem kim jesteś- przerwała mi.- Kiedy chcecie zaczynać? Mogę nawet teraz.
I właśnie wtedy odkryłem coś, czego wolałbym nie wiedzieć. Szum wody który dochodził z łazienki przerywał piskliwy głos mojego brata. Przez chwilę myślałem, że coś mu się stało, że to moje okulary zmartwychwstały i w ramach zemsty chcą mi zabić brata. Ale te jęki i krzyki były tylko śpiewem. Mój młodszy brat śpiewa pod prysznicem. Nie no. Super. Cały czerwony na twarzy odwróciłem się do Alice.
-Teraz jakoś nie bardzo możemy.
-Spoko. Rozumiem. To kiedy? Może jutro po śniadaniu?
-Jutro po śniadaniu? Idealnie.
***
-Nie wiedziałem, że jesteś również utalentowany muzycznie-powiedziałem do mojego brata gdy wyszedł z łazienki. 
Eden zakrył sobie dłonią usta, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że śpiewał pod prysznicem. Poczochrałem mu włosy i zamknąłem się w łazience. Alice była... Całkiem miła.
***
Następnego ranka zjedliśmy z Edenem kanapki na śniadanie. Mój brat cały czas gadał. Wiedziałem, że spodoba mu się Antarktyda. Gdy skończyliśmy ubraliśmy się i zeszliśmy na dół do recepcji. Alice już na nas czekała. 
-Myślałam, że już nigdy nie zejdziecie i będę musiała iść na samą górę do waszego pokoju albo stać przez pięć minut z tymi wszystkimi snobami i szpanerami w windzie. Serio. Nienawidzę tych wszystkich ludzi wysoko postawionych- przywitała się z nami. 
-Nam też miło cię widzieć- powiedziałem z uśmiechem. 
-Dobra. Eden, jestem Alice. Pomogę Wam się poodnajdywać tutaj- uścisnęła rękę mojemu bratu. 
-Myślałem, że sama jesteś wysoko postawiona- zmarszczyłem brwi. 
-Bo jestem. Ale ja pracuję w terenie. Agent wywiadu. No wiesz. W każdym razie... Gdzie twoje okulary, hm?
-No... Nie mam ich. 
-Poczekaj- Alice pogrzebała w kieszeniach i wyciągnęła parę okularów.- Masz. 
Drżącymi rękami wziąłem je do ręki. Przyglądałem im się przez chwilę. W końcu założyłem. I... Wow. Wszędzie były jakieś cyfry; zadania do wykonania, przepustki na wyższy poziom. Szybko można zapomnieć, że to realna rzeczywistość.
-Najpierw pojedziemy na uniwerek. Eden spotka się z dyrektorem a my... Musimy porozmawiać. 
***

-Co takiego chcesz mi powiedzieć?- Pytam upijając łyk wody. Siedzimy w jakimś barze dwie przecznice od uniwersytetu. Zamówiłem wodę a Alice jakiś drink. Siedzimy dwa metry od siebie a i tak czuję alkohol. Alice? Tego się nie spodziewałem. 
-Mamy tutaj małe... Problemy. Grupa skrytobójców wybija obywateli. 
Zakrztusiłem się wodą.
-Skrytobójcy? Ale... Co? 
-No tak. Widzisz... To gra, tak? A czasem w grach są wirusy, hakerzy. Mamy tutaj takiego hakera. Każe zabijać. A jak nie... To się wypada. 
-Zostaje się zamordowanym?
-Gorzej. Wypada się z gry. A wiesz co to oznacza?
Kręcę głową. Ale chyba jednak wiem.
-Traci się wszystko, co się zrobiło. Twój dom, rodzina, rodzice, dzieci... Wszystko zostaje usunięte z systemu. Niszczą wszystko co ma jakikolwiek związek z twoją osobą. Zostajesz z niczym. 
-A czy władze...
-Tak.
-I?
-A jak myślisz?
-A czy próbowaliście...
-Tak.
-A może...
-Tak. Serio. Odpuść sobie. Próbowaliśmy wszystkiego. Jedynym rozwiązaniem jest pozbycie się hakera. I skrytobójców. No i wirusa. Bo wciąż będzie krążyć i wydawać polecenia. 
Zapadła cisza. Alice wypiła do końca swój napój i zamówiła następny. 
-Ile masz lat?- Pytam. 
-Za miesiąc 17. Ale tutaj wiek się nie liczy. Tylko twój poziom. 
-Dlaczego mi to wszystko mówisz?
-Chcemy abyś nam pomógł. Śledziliśmy twoje postępy w Republice. Trzeba cię tylko trochę doszlifować. 
-Skąd pomysł, że się zgodzę?
-A dlaczego miałbyś się nie zgodzić?
Zamilkłem. Ona ma rację. Już miałem ochotę wyruszać na misję. Dopiłem wodę do końca i zacząłem bawić się pierścionkiem ze spinaczy biurowych. Alice zamówiła kolejnego drinka.
-Dlaczego właściwie...
-Bez względu jak dokończyłbyś te pytanie, moja odpowiedź byłaby taka sama. Dlatego, że jestem jednym z skrytobójców.

______________
Moi kochani Patrioci (tak nazywają się fani Legendy? A może nie ma nazwy? Mniejsza...) 
Bardzo Was przepraszam, że zostawiłam Was na lodzie z tym fanfikiem... Co mam na swoje usprawiedliwienie? Życie. Ale teraz (prawie po roku...) wracam z nową dawką weny i zapału do pisania. Dziękuję Wam za wszystkie komentarze. Bez nich pewnie ten ff wylądowałby w koszu. Mam nadzieję, że wciąż znajdzie się ktoś kto przeczyta moją małą twórczość.
Gdybyście mieli pomysły na rozwinięcie tej historii to walcie śmiało!