Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

września 28, 2015

Rozdział 22

Im bliżej republiki tym moje serce zaczyna bić mocniej. I zatrzymuje się na chwilę gdy podwozie samolotu uderza o płytę lotniska. Wychodzę z samolotu i przez kilka chwil stoję w miejscu. Witaj w domu, Day myślę.
Podczas lotu zapadałem co chwilę w sen a potem znowu się z niego budziłem. Miałem pełno dziwnych snów, które prawdopodobnie były małymi urywkami z mojej przeszłości. Nie wiem czy są prawdziwe. Jest ich również za mało by cokolwiek stwierdzić. Czuję się jakbym układał puzzle z 1000 elementami, podczas gdy tak naprawdę w pudełku było ich jedynie 100. Muszę znaleźć moje zaginione puzzle.
***
Kłamstwem by było, gdybym po prostu powiedział, że nic się nie zmieniło i wszystko jest po staremu. Zmieniło się. Wiele.
Biedniejsze sektory nie są już takie biedne. Lake zostało przerobione w spokojną dzielnicę z jeziorem, motelem, restauracją, rynkiem, kilkoma sklepami oraz kilka osiedli domów rodzinnych zbudowanych z czerwonej cegły z małymi bądź większymi ogródkami. Działka na skrzyżowaniu Figueroa i Watson stoi pusta. Nie ma na nim żadnego domu, rośnie wysoka trawa oraz... niezapominajki.
Mijamy to miejsce z Edenem w milczeniu. Wiem, że tutaj zabito nasza matkę. Nie wiem kto i dlaczego ją zastrzelił. Pamiętam tylko lufę przystawioną do jej głowy i martwe oczy kilka chwil później.
Idziemy w kierunku głównego rynku. Śmieję się na widok brukowanego dziedzińca z fontanną. Panie i panowie to właśnie tutaj kiedyś odbywały się walki Skiz.
Idziemy dalej w kierunku jeziora. Powstała tutaj plaża i kilka domków letniskowych. Obok jest restauracja i motel.
Wchodzimy do środka i witamy się z recepcjonistką.
-Na jakie nazwisko rezerwacja?- Pyta kobieta.
-Wing. Daniel i Eden Wing- odpowiadam.
Kobieta spogląda na mnie.
-Czy ty nie jesteś czasem Day?
Śmieję się. Nie zaprzeczam ale i nie potwierdzam tej informacji. Jestem?
-Pokój numer 23- mówi po chwili wręczając mi klucz.- Miłego pobytu, blondynki!
***
Po rozpakowaniu się schodzimy do restauracji i jemy obiad. Po posiłku idziemy na chwilę nad jezioro. Siadamy na małym pomoście.
-Więc- zaczyna Eden.- Co sądzisz o tych... zmianach?
-Trochę to... Szokujące. Ale chyba jest dobrze.
-Trochę inaczej tu kiedyś było, nie?
-No.
Spoglądam na wodę. Jest o wiele czystsza niż kiedyś woda była w kranach. A potem z powrotem na panoramę LA na tle zachodzącego słońca.
-Eden?
-Hm?
-Chyba... Chyba zostanę tutaj na trochę. Nie wiem. Może na więcej niż trochę.
Eden spogląda na mnie.
-Jaki jest twój plan?
-Może kupię działkę na której kiedyś stał nasz dom. Może zbuduję tam coś. Może poznam tutaj kogoś. Nie wiem...
***
Wchodzimy z Edenem do jednego z większych budynków w Lake. Spoglądam na tablicę informacyjną i wchodzę po schodach na drugie piętro do skrzydła prawego. Podchodzę do starszej pani za biurkiem.
-Dzień dobry- odzywam się.
-Czego chcesz młody człowieku?- Pyta spoglądając na mnie znad komputera.
-Hm... Chciałbym kupić działkę na skrzyżowaniu Figueroa i Watson.
Odwraca ode mnie wzrok i spogląda na komputer. Jej stare palce biegają po klawiaturze szybciej niż ja w wieku piętnastu lat.
-Przykro mi, ale ta działka nie jest już na sprzedaż.
-A z kim mógłbym się skontaktować w sprawie jej ewentualnego kupna?
-Hm...
Na chwilę zapada cisza. Słyszę jak wiatrak nad moją głową się obraca. Staruszka klika coś myszką.
-Przykro mi, ale nie mogę ci podać takiej informacji.
-Ale... Dlaczego?
-Właściwie to mogę. Ale tylko jeśli znasz odpowiedź na pytanie którego autorem jest obecny właściciel działki. Takie było życzenie a klient to nasz pan.
-Dobra. Co to za pytanie?
-6822.
-John- z moich ust wydobywa się imię mojego starszego brata. Nie wiem dlaczego.
-Hm...- mruczy i kilka klika razy muszką.
Zapada cisza. Słyszę bicie własnego serca oraz cichy odgłos wydawany przez klimatyzację. Już myślę, że odpowiedziałem źle i powinienem sobie pójść kiedy staruszka otwiera usta i podaje mi imię obecnego właściciela mojego domu:
-June Iparis.
***
Gdy wracam do naszego pokoju w motelu Eden informuje mnie, że jesteśmy dzisiaj wieczorem zaproszeni do Tess.
Uśmiecham się. Nie zdawałem sobie z tego sprawy ale naprawdę tęskniłem za Tess. Nie wiem jak udało mi się bez niej przeżyć tyle czasu. Tess to moja mała siostrzyczka. No może nie już taka mała. Jest już przecież dorosła.
Ta myśl trochę mnie przygnębia. Wszystko się zmienia a ja czuję się, jakbym nie mógł ruszyć z miejsca. Zmiany są nieuniknionym elementem naszego życia. A starzy przyjaciele to idealny przykład tego, że mimo wszystko coś jednak w moim życiu się zmieniło.
Poprawiam pierścionek ze spinaczy biurowych na moim palcu a potem dotykam medalionu na mojej szyi.
Wychodząc z pokoju nie wiem jeszcze, że za kilka godzin mój cały świat się zmieni. Omal popełniłbym największy błąd mojego życia. Sekundy mnie od niego dzieliły. Ale postanowiłem zawrócić. Czasem naprawdę warto zawrócić.


Wesołego Dnia Republiki, kuzyni! Próbujcie chodzić w świetle  ♥ ♥ ♥

września 27, 2015

Rozdział 21

-Ruszcie swoje grube, tłuste cztery litery!-Wrzeszczę na grupę rekrutów.
Normalnie pracuję w terenie ale jeden z trenerów wylądował w szpitalu (te dzieciaki naprawdę nie potrafią celować!) więc muszę go zastępować.
-Biegniecie pięć kółek, potem strzelamy do celu- rozkazuję.
Przeczesuję dłonią włosy i rozglądam się wokół.
Jest słoneczny dzień na kampusie Ross City College. Stoję na bieżni, w oddali widać budynki uczelni. Grupka studentek i studentów siedzi na widowni i plotkuje o czymś szalenie gestykulując. Spoglądam z powrotem na bieżnie. W moją stronę truchta Amy.
Amy Hayes wykłada historię wojska w RCC. Poznaliśmy się całkiem przypadkiem cztery lata temu. Jesteśmy razem 3,5 roku i jest... Naprawdę dobrze. Amy jest ładna, z pozoru jest szarą myszką ale jest niezwykle energiczna i szalona.
-I jak?- Pyta podchodząc do mnie.
-Znośnie. Dzisiaj będę ich uczyć strzelać... Celnie... W tarcze... A nie w trenerów...
-Napisałeś testament?
-Gdzieś tam leży. Nie martw się. Umierałem już z tysiąc razy i wciąż żyję!- Całuję ją w policzek i biegnę do tarcz przy których zebrali się studenci.
Każę im odłożyć pistolety. Rozlegają się ciche protesty ale wszyscy ostatecznie wykonują moje polecenie. Podchodzę do worka który przyniosłem wcześniej. Wręczam każdemu adeptowi pistolet do paintballa.
-To są nasze pistolety?- Odzywa się jakaś dziewczyna.
-Dopóki upewnię się, że wszyscy są bezpieczni to tak.
***
Gdy kończę przebieram się z dresu i jadę do centrum handlowego. Wchodzę do jakiegoś sklepu jubilerskiego i spoglądam na pierścionki zaręczynowe.
Jestem na Antarktydzie już prawie dziesięć lat. Chris i Anastasia wzięli ślub dwa lata temu i mają malutką córeczkę. Elizabeth niedawno rozwiodła się z jakimś facetem. Steve oświadczył się swojej dziewczynie kilka dni temu. A Marek jest w trakcie planowania ślubu. Chyba czas na mnie, ale nie jestem pewien. Coś mi mówi, że to nie ta. Ale nie mogę zmarnować całego życia szukając tej jednej osoby. A może mogę.
Kręcę głową i pytam ekspedientkę o cenę jednego z pierścionków.
***
Czekam na Amy na moście w lesie. Na tym samym moście na którym kiedyś zabiłem Sernika. Został przemalowany na ciemny brąz. Czy to dlatego, że nie potrafili zmyć krwi?
Jest już ciemno a kłódki odbijają światło księżyca w ciemności.
Spoglądam na zegarek. Amy spóźnia się kilka minut.
Eden powiedział mi dzisiaj rano, ze dostał propozycję pracy w Republice. Oczywiście pojadę z nim. Może do naszego wyjazdu ożenię się z Amy i spędzimy tam miesiąc miodowy.
Kręcę głową. To głupie. Nie chcę spędzić reszty życia z Amy. Nie chcę jej zabierać do Republiki.
Wyciągam pierścionek zaręczynowy i wrzucam go do wody. Kosztował majątek ale teraz wiem, że miłości nie można kupić. Liczy się dar ze szczerego serca jak... Pierścionek ze spinaczy biurowych. Amy go nie lubiła. Uznała, że jest brzydki i psuje mój wygląd. Starałem się myśleć podobnie więc czasem go ściągałem i wieszałem na sznurku na szyi razem z kluczem który jednak niczego nie otwiera. Nigdy się go nie pozbyłem. Nie mogłem. Czułem, że to jakaś obietnica którą złożyłem wieki temu.
Wyciągam telefon. Dzwonię do Amy. Odbiera po kilku sekundach. W tle słychać warkot silnika. Gdy pyta mnie czy coś się stało milczę. Jak mam jej to powiedzieć?
-Amy- zaczynam w końcu.- Ja... Nie mogę.
-Daniel?
-Chciałbym... Nie chcę dłużej z tobą chodzić... ja...
Po drugiej stronie zapada cisza. A potem histeryczny śmiech.
-Obiecuję, że już nigdy się nie spóźnię. Będę za jakieś pięć...
-Nie. Zrywam z tobą. Nie jesteśmy dłużej razem.
-Dlaczego?
-Nie wiem. Chyba pomyliłem miłość z zauroczeniem. Jesteś świetną dziewczyną i w ogóle ale... Nie kocham cię tak jakbyś tego chciała... Ja...
-Wciąż ją kochasz, co?- Odpowiada lodowatym tonem.- Wiedziałam.
I się rozłącza.
Siadam na moście i wkładam pierścionek ze spinaczy na palec. Wyciągam też ten głupi klucz.
Chcę nim cisnąć do wody ale kątem oka dostrzegam, że do mostu przyczepiono też pudełko. jest raczej małe, zasłonięte milionami kłódek. Wkładam klucz do dziurki i otwieram pudełko.
W środku znajduję zeschnięte niezapominajki.
Ulubione kwiaty mojej mamy.
Oraz medalion który kiedyś dał mi mój tata.
Klucz nie miał nic wspólnego z Sernikiem. Nie był żadną wskazówką. Był prezentem. Ktokolwiek mi go wysłał, umieścił tutaj też te kwiaty i medalion.
Zakładam go na szyję, biorę niezapominajki do dłoni.
Przyciskam dłonie do oczu chcąc powstrzymać łzy.
Ktoś dał mi to w prezencie. Ktoś wie, jakie to ma dla mnie znaczenie. To ta sama osoba która zawsze ratowała mnie przed śmiercią. Trzymała mnie przy życiu i chroniła. Moje serce bije dla tej osoby, chociaż umysł nie wie kim jest.
Wyciągam telefon i wybieram numer Edena.
-O której wylatuje najbliższy samolot do Republiki?- Pytam gdy tylko odbiera.

września 26, 2015

Rozdział 20

-Jak plany?-Pytam Edena przy śniadaniu.
-Mam już piwnicę, parter... część ogrodu i kort tenisowy. To nawet nie jest 1/3 projektu- wzdycha.- Ale chyba mi się uda.
-Oczywiście, że ci się uda. Masz może trochę wolnego?
-Zależy na co.
-Nie wiem- robię pauzę.- Może pojedziemy gdzieś na weekend?
-Na przykład?- Pyta nie odrywając wzroku od swoich planów.
-Nie wiem. Na narty?
-I mam sobie odmrozić tyłek razem z tobą jeżdżąc na dwóch kawałkach drewna z górki?- Pyta unosząc na chwilę głowę.
-Tak.
-Chyba wolę zostać z moimi planami- odpowiada kreśląc coś na planie.
-Eden...Braciszku... ?
-No dobra.
***
Wyjeżdżamy około południa. Eden (oczywiście) zabrał ze sobą plany do auta i prawie całą drogę coś po nich kreślił. Próbowałem jakoś zlepić rozmowę ale nie dawał mi szansy. W końcu wypaliłem:
-Eden śpi z swoim pluszowym misiem i wciąż je jedynie kolorowe płatki małą łyżeczką w misce z pieskiem.
-To, że ci nie odpowiadam, nie oznacza, że cię nie słucham- odpowiada nie odrywając wzroku od kartek.
-Dobra, chyba przesadziłeś.
Wyrywam mu kartki i wyrzucam przez okno.
-DANIEL?!- Krzyczy z oburzeniem.
-Coś nie tak?- Pytam.- Przecież i tak masz kopie zapasowe w laptopie który został w domu.
-Nienawidzę cię- cedzi.
-Super. Ja też.
***
-A jest tu Internet?- Pyta gdy wchodzimy do naszego pokoju.
Hotel znajduje się tuż przy stoku. Jest raczej rozpadającą się chatką niż hotelem ale mamy łóżka, nie ma robaków, pająków, węży, mamy kominek w pokoju i jest ciepła woda. To i tak luksus w porównaniu z życiem na ulicy.
-Wiesz, że istnieje życie bez Internetu?
-Serio? Musisz mi wysłać linka!- Eden uśmiecha się do mnie łobuzersko na znak, że żartuje.
-Jutro z samego rana idziemy na narty?- Pytam.
-Tak. Potem wracamy na obiad i możemy iść znowu. Z tego co widziałem, to stok jest oświetlony.
-Byłeś kiedyś na nartach?
-Nie a ty?
-No, ja też nie.
Śmiejemy się.
Tęskniłem za Edenem. To znaczy: niby cały czas byliśmy razem, byliśmy raczej bezpieczni. Ale brakowało mi tego kontaktu, zamiast zbliżyć się do siebie raczej się oddalaliśmy. Cieszę się, że w końcu będziemy mieć trochę czasu na braterskie sprawy.
***
Śmiejemy się gdy kolejka ponownie rusza. To trochę nasza wina, że (znowu) w ciągu kilku sekund wyciąg musiał stanąć. Eden chwyta mocniej swoje kijki.
-Nawet jeszcze nie zdążyliśmy wjechać na górę a ty już się wywaliłeś- mój mały braciszek kręci głową.
-Było ślisko. Ja przynajmniej potrafię zapanować nad moimi kijkami.
Śmiejemy się cała drogę na górę. Gdy nadszedł czas by wysiadać przesuwamy się delikatnie na koniec kanapy. No, ja się przesuwam delikatnie. Eden poszedł na całość i... I spadł.
Nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. Eden krzyknął i po chwili wylądował na ziemi. Zrobił fikołka i jego narty powoli zaczęły jechać na dół. Chwiejnie stanął na nogach ale nie na długo. Nabrał prędkości i zaczął wymachiwać rękoma próbując się zatrzymać. Nie dawało to jednak efektów więc się przewrócił. Przez chwilę leżał na śniegu. Po chwili jęknął i coś do mnie krzyknął.
Podbiegła do niego ekipa ratunkowa i zabrała go na dół. A ja wciąż nie byłem pewien, czy się śmiać, czy nie.
***
Okazało się, że Eden najadł się trochę śniegu, zarobił kilka siniaków i otarć, potłukł żebra i złamał nogę. Chyba zdecydowanie powinien płakać.
Do szpitala przyjechali Adam, współlokator Edena, oraz Sam, jego dziewczyna (?!). Przez chwilę siedzieliśmy wszyscy razem u Edena ale razem z Adamem poszliśmy po kawę. Kiedy wróciliśmy ich już nie było.

Nie mogę uwierzyć, że Eden uciekł z Sam. No może zrozumiałbym gdyby nie fakt, że ledwo potrafi chodzić, ma gorączkę a każdy oddech sprawia mu ogromny ból.
Policja już ich szuka więc jedyne co mogę zrobić, to chodzić w kółko po poczekalni. W pomieszczeniu jest ze mną Adam, współlokator Edena.
-Hej, Daniel!- Krzyknął gdy po raz tysięczny przechodziłem koło niego. Zatrzymałem się, zacisnąłem dłonie w pięści i spojrzałem na niego ze złością.-Wyluzuj.
-Wyluzuj?
-Nic mu nie będzie. Jest z Sam. Przecież go nie zabije.
-Kilka godzin temu Eden był jeszcze na stole operacyjnym…
-Ale teraz jest już dobrze i będzie tylko lepiej.
Siadam ze złością na krześle.
-Eden jest nastolatkiem i jest zakochany. Zakochany po uszy.
-No i?
-To jego pierwsza miłość. Pamiętasz, jak to jest? Motylki w brzuchu, świat sto razy lepszy, całe zło wydaje się być przytłumione przez tą osobę. Liczycie się tylko wy, wszystko inne przestaje istnieć. Daj mu trochę czasu, życie go nauczy. Pewnie sam pamiętasz.
-Pamiętam co?
-Kiedy byłeś w jego wieku i spotkałeś taką dziewczynę.
-Jakoś nie bardzo. Powinienem?
Adam otwiera usta jakby chciał coś powiedzieć ale tylko mamrocze coś pod nosem i już się nie odzywa. A ja, chociaż bardzo nie chcę, zapadam w sen.

W śnie jestem z powrotem w Republice. Chodzę po ulicach Lake z Tess i jakąś dziewczyną. Po chwili scena się zmienia. Tess śpi a ja siedzę z nią w jakimś ciemnym zaułku. Piłuję paznokcie nożem. Gdy kończę ściągam czapkę i przeczesuję moje wciąż długie włosy.
-Chcesz łyka?-Pytam ją podając jej butelkę
-No, poczęstuję się jeśli ty też się napijesz- odpowiada.- Nie możemy pozwolić, by łupy poszły na marnie, no nie?
Uśmiecham się i wbijam nóż w korek. Pociągam go i upijam łyka. Ocieram usta i podaję jej butelkę
-Doskonale- mówię.- Twoja kolej.
Bierze butelkę i upija nieco. Pijemy tak przez jakiś czas aż uznaję, że jesteśmy bliscy utraty kontroli. Wbijam korek z powrotem na jego miejsce.
-Powiedz mi, po co ci tyle pieniędzy?- Pyta po chwili.
-Serio pytasz?- Wybucham śmiechem.-Czy każdy człowiek nie chce mieć więcej i więcej? Czy istnieje w ogóle coś takiego jak wystarczająca ilość pieniędzy?
-Lubisz odpowiadać pytaniem na pytania, co?
Śmieję się jednak po chwili uderza we mnie rzeczywistość i odpowiadam:
-Pieniądze to najważniejsza rzecz na świecie, sama wiesz. Jestem przekonany, że za pieniądze można kupić szczęście i gdzieś mam to co inni twierdzą na ten temat. Pieniądze przyniosą ci ulgę, poprawią twój status, sprowadzą przyjaciół, dadzą poczucie bezpieczeństwa… Wszystko można mieć za pieniądze.
-Wygląda mi na to, że ty akurat bardzo się śpieszysz, żeby się wzbogacić?
Spoglądam na nią z rozbawieniem.
-A czemu nie? Przypuszczalnie mieszkasz na ulicy równie długo jak ja. Powinnaś chyba dobrze to rozumieć, nie?
-No chyba tak- odpowiada spuszczając wzrok.
Przez chwile siedzimy w ciszy. Przyglądam się jej. Jest najpiękniejszą istotą na świecie.
-Nie wiem, czy ktoś ci to kiedyś mówi- zaczynam.- Jesteś bardzo ładna.
-Z ciebie też jest przystojniak- stwierdza.- O ile jeszcze o tym nie wiesz.
Na mojej twarzy gości szeroki uśmiech. Chociaż to tylko sen, czuję się bardzo rozluźniony i szczęśliwy jak nigdy.
-Och wiem o tym- odpowiadam jej.- Uwierz mi.
Dziewczyna się śmieje.
-Dziękuję za szczerość!- Mówi nie odrywając ode mnie wzroku.
Zanim zdążę się zorientować, moja rękę ląduje na jej policzku. Przyciągam ją do siebie i nagle się całujemy. Z początku całuję ją delikatnie a potem nie mogę się powstrzymać i idę na całość. Świat przestaje istnieć, wszystko się rozmazuje. Liczymy się tylko my i ta chwila.

Ale to tylko sen z którego zostałem wybudzony.
-Przepraszam, że budzę- odzywa się Adam.- A po twoim uśmiechu stwierdzam, że to był dosyć miły sen… Ale twój brat się znalazł.
Spoglądam na Edena i Sam. Trzymają się za ręce a za nimi stoi policjant.
-Panie Wing?- Odzywa się glina.- Znaleźliśmy pana brata i tą młodą damę na dachu szpitala. Żadne z nich raczej nie planowało się zabić.
Kiwam głową i dziękuję policjantowi.
-Daniel- zaczyna Eden ale mu przerywam.
-Dobra. Rozumiem. Wracaj do pokoju. Nie mamy o czym rozmawiać- odpowiadam i wychodzę z pomieszczenia.
Wchodzę na dach szpitala i siadam na jego krawędzi. Pozwalam moim nogom zwisać swobodnie. Przyglądam się gwiazdom bawiąc się pierścionkiem z spinaczy biurowych.

Oddycham cicho i wpatruję się w niebo, myśląc o kimś kto powinien tu być ze mną. W spokoju czekam na wschód słońca. Na nowy dzień. Nowe 24 godziny. Nowe możliwości.

Rozdział 19

-Cześć kociaku- słyszę zaraz po obudzeniu.
Chwila. Próbuję przypomnieć sobie wszystko. Pamiętam las. Sernika. I chyba zemdlałem, bo taśma kończy mi się zaraz po tym jak zostałem postrzelony.
Nie muszę się wysilać, żeby stwierdzić, że jestem w szpitalu. Nie wiem jak długo. Przy moim łóżku siedzi wysoka blondynka o ostrych rysach. Ma duże, zielone oczy, ozdobione gęstymi rzęsami. Zdecydowanie jest ładna.
-Co ja...- Zaczynam.- Gdzie jest mój brat?
-Oh, gdy lekarze dwa tygodnie temu stwierdzili, że twój stan jest stabilny wrócił do szkoły. Obecnie jest na lekcjach ale poprosił mojego brata, żebym tutaj wpadała skoro mam wolne.
-Spałem przez dwa tygodnie?- Pytam z niedowierzaniem.
-Właściwie- uśmiecha się a w jej oku pojawia się łobuzerski błysk- to prawie miesiąc. Pierwszy tydzień spędziłeś na OIOMie, podczas drugiego byłeś wieziony z jednej sali operacyjnej na drugą... No i w końcu jakoś się ustabilizowałeś. Ale... To chyba nie jest twój rekord... Mam racje śpiąca królewno?
-Z tego co wiem wcześniej byłem ponad pół roku więc... Tia. Jak masz na imię?
-Katherine Chloe Mircal Vey. Ale możesz mi mówić Kate.
Przyglądam jej się. Ma znajomą twarz.
-Nie jesteś czasem modelką?
-Uważasz, że się nadaję?
Spoglądam na jej długie nogi i zgrabne ciało.
-Może- odpowiadam.
-Tak czy nie?
-Zdecydowanie tak, skarbie.
-A więc- odpowiedziała prostując się i odrzucając kosmyki włosów do tyłu.- Tak, jestem modelką.
Kate wyciąga telefon i dzwoni do Edena. Uśmiecha się do mnie i wychodzi. Po kilku minutach wraca z Edenem. Cóż, Kate jest naprawdę wysoka. Ma szpilki ale i bez nich byłaby wyższa od mojego młodszego brata który jest niższy tylko i kilka centymetrów ode mnie.
***
-Myślisz, że założysz sobie kartę stałego klienta?- Spytał Eden gdy zostaliśmy sami.
-Myślę nad tym. Jakim cudem jeszcze żyję?
-Chris pobiegł za tobą. Znalazł cię gdy się wykrwawiałeś. I znalazł też Sernika. Ogólnie rzecz biorąc, to było z tym wszystkim trochę zamieszania ale... Jest po wszystkim. Haker nie żyje. Koniec skrytobójców i innych śmiertelnych gierek. To koniec. Zostaliście oznaczeni Orderem Zorzy Polarnej i Wilka Południa. Anastasia pracuje w policji. Steve dostał stanowisko zarządzania jakąś tajną organizacją. Marek patroluje tereny poza ogrodzeniem. Chris pracuje w wojsku. Elizabeth wyjechała do Unii Europejskiej. Możesz robić co chcesz.
-Co chcę?
-Tak.
-Kiedy Kate ma najbliższy pokaz?
-Nie wiem. Chyba w sobotę. A co?
-Myślisz, że mógłbym być jej osobistym ochroniarzem?
-Czy ja wiem? Chyba cię lubi. Może się zgodzi.
***
Tak więc przez dwa następne lata jeździłem z nią na każdy jej pokaz. Dla ludzi byłem tylko jej ochroniarzem ale nasz związek był bardziej intymny. Nie było to nic poważnego. Kate próbowała uleczyć serce po narzeczony który zdradził ją z jej siostra a ja szukałem odskoczni od całego tego zła. Rozstaliśmy się w pokoju, właściwie jeszcze przez kilka tygodni po naszym rozstaniu jej towarzyszyłem.
Eden dostał kontrakt na pięć lat na budowę kompleksu sportowego oraz hotelu przy jeziorze. Przez ten czas prawdopodobnie wrócę do wojska. A potem? Może odwiedzę Tess. Może wrócę do  d o m u.


____________________

Krótki rozdział, ale chciałam przyśpieszyć akcję. Mamy pięć lat do powrotu Daniela do Republiki. Czyli około 7-8 rozdziałów według mojego planu. A jeśli znajdą się chętni na czytanie dalszych losów June i Daya (czyli po epilogu!!!! *fangirling*) to około 30-40 rozdziałów. Komentujcie! Udostępniajcie! To motywuje!
A co jest 28 września?! No co jest?! Jesteśmy małym fandomem, ale wielkim! Dzień republiki! Czyli trzecia rocznica odkąd nasza trylogia jest z nami! Świętujemy? Świętujemy! Będziecie mogli spodziewać się jakiś nowych editków, może jakiś mini filmik, #LegendFact... No i kilka nowych rozdziałów. Może nawet finałowy rozdział... (epilog "Patrioty"!!!!!!)

Rozdział 18

Gdy się budzę, słońce dopiero wschodzi. Pozostali są pogrążeni w głębszym lub lżejszym śnie. Wstaję cicho i wchodzę do lasu przy jeziorze.
Początkowo gdy już rozprostowałem nogi chcę zawrócić ale coś mi mówi, żeby iść dalej. Przechodzę obok starego drzewa a potem schodzę z ścieżki. Włóczę się po lesie przez chwilę i wracam na ścieżkę która skręca. Za zakrętem słyszę szum wody. Skręcam i dochodzę do wodospadu. Drogę na druga stronę przecina mi rzeka ale ścieżka prowadzi w dół rzeki jakby czekał na mnie most. I po kilku chwilach moim oczom ukazuje się most.
Rzeka w tym miejscu płynie bardzo spokojnie. Gałęzie drzew uginają się wokół niego tworząc zieloną kopułę. Do poręczy jest przypiętych wiele kłódek z inicjałami zakochanych par, a ci którzy nie mieli kłódki pomazali mazakiem poręcz. Na mości ktoś stoi. Nie jest to dziewczyna z mojego snu.
***
-Sernik- cedzę gdy staję naprzeciwko niego.
-Witaj Daniel- odpowiada spokojnie.
-Dlaczego?
-Dlaczego co?
-Dlaczego zabiłeś Alice? Willow? I tylu innych ludzi?
-Alice... Nie chciałem jej zabić. Ale jakoś tak wyszło. Gdy jeszcze grałem w tą gierkę ze skrytobójcami, miała nikomu nie mówić, że jest jednym z nich. Ale to powiedziała. Willow... Odkryła kim jestem i nie dała mi rozpocząć nowej rundy. Więc wywaliłem ją z gry.
-Dlaczego już się nie ukrywasz?
-Znudziło mi się to. Poza tym... Masz coś, co jest moje.
Moja ręka wędruje do klucza na szyki ale on tylko kręci głową.
-Podczas jednej z operacji przypadkiem wszczepiono ci coś, co chciałbym odzyskać.
-Co to jest?
-Nie powiem. Musisz tylko poddać się jednej małej operacji a raz na zawsze zostawię ciebie i kogo tam będziesz chciał.
-Nie. Masz mi powiedzieć co to jest.
Sernik wyciąga broń. Cholera.
-Mogę cię zabić. Wciąż będzie działać. Będzie uszkodzone ale będzie działać.
-To zabij. Proszę. Strzelaj. Nie mam nic do stracenia. Eden jest z Tess, świetnie sobie radzą. Moi znajomi też sobie poradzą beze mnie. Naciśnij na spust.
I tak właśnie robi. Może jego cyborgi świetnie strzelają, ale nie on. Ręka mu się chwieje. Kula ląduje przy moim obojczyku.
Upadam. Sernik pochyla się nade mną. Wykopuję mu broń z dłoni a potem uderzam jego głową w most. Okładam go przez chwilę. Gdy na sekundę próbuję zaczerpnąć oddechu, on wykorzystuje okazję i podciąga mnie do góry a następnie z całej siły ciska mną o most.
Przez chwilę się bijemy aż dociera do mnie, że właściwie tylko ja biję. Spoglądam na Sernika. Nie rusza się. Sprawdzam puls. Nie oddycha. Zdecydowanie nie żyje.
Spoglądam na swoje dłonie. Są całe we krwi. Nie mojej- krwi Sernika. Zabiłem go.
Próbuje wytrzeć krew ale nie mogę. Wycieram mocniej ale tak już chyba musi być- już zawsze będę mieć jego krew na dłoniach. Niektórzy ludzie zabijają z słusznych powodów.
Chyba.
Lecz zanim zacznę rozważać prawdziwość tej tezy świat zaczyna się robić czarny. Na moście jest też moja krew. Dotykam postrzelonego miejsca. Krew jest ciemna, tak ciemna, że nigdy nie uznałbym ją za krew. Cieknie po moim ciele zdecydowanie i pewnie. Nie przestaje.
Przypomina mi się to, co powiedziałem wcześniej.
Chciałbym mieć kogoś, dla kogo bym teraz umierał. Ktoś, w czyich ramionach mógłbym spokojnie umrzeć. Może ktoś taki jest. Wciąż jest ogromna luka w mojej pamięci.
Czy jest ktoś, kto mógłby teraz mnie do siebie przytulić i wrzeszczeć, że nie mogę umrzeć?
Chciałbym aby tak było.
Może tak jest.
Zanim świat robi się całkiem czarny i cichy pojawia się przede mną twarz, którą dobrze znam. Czy jest taka osoba?
Tak, jest.
-June Iparis- wymawiam jej imię.

września 23, 2015

Rozdział 17

Droga powrotna zajmuje mi cztery dni. Piątego dnia w nocy docieram do jeziora. Mam je po prostu obejść ale jakieś światła zwracają moją uwagę. Zdawało mi się też, że słyszałem znajomy głos. Podchodzę bliżej i zauważam trzy rozbite namioty na plaży. Zostawiam ciało Alice pod drzewem i podchodzę do jednego z nich. Gdy od wejścia dzieli mnie kilka centymetrów ze środka wypada Chris
-DANIEL?!- Krzyczy.
-Tak... Co wy... Co wy tu robicie?- Pytam gdy z pozostałych namiotów wychodzą Steve, Elizabeth i Anastasia.
-Tak jakby po prostu nas puścili- zaczyna Elizabeth.- A gdzie TY byłeś? I co to była za akcja w stylu ninja?!
-Uciekłem za granice... I...
-Byłeś na pustyni?- Pyta podnieconym głosem Chris.
-Tak. Zgadnijcie kto tam jeszcze był.
-Sernik- odpowiadają chórem.
-I nie tylko- kręcę głową.
-Kto?
-Willow?
-Alice?
Spuszczam głowę i biorę na ręce ciało Alice.
***
-A gdzie... Gdzie jest Marek?
-Powiedział, że nie potrafi zasnąć więc poszedł popływać- odpowiada ponuro Chris świecąc latarką na jezioro w miejscu gdzie widać mała postać.
Prawie wszyscy zasnęli chwilę potem. Byli zbyt zszokowani, zbyt smutni żeby rozmawiać. Bawiłem się latarką Chrisa świecąc po jeziorze. Marek zauważył mnie i zaczął płynąc do brzegu. Gdy od lądu dzieliło go zaledwie 15 metrów zanurzył się pod wodę. Spodziewałem się, że wypłynie kilka metrów bliżej ale nic takiego się nie dzieje.
-Marek? Marek!
Cisza. Budzę Chrisa i razem wbiegamy do wody.
Przeszukujemy przez chwilę jezioro aż po chwili Chris natrafia na jego rękę. Wyciągamy go z wody. Ciągniemy go za sobą a potem zauważamy, że nie jest sam. Do jego nogi jest coś przywiązane. Nie, nie coś. Ktoś.
Willow.
***
Może już dawno to wiedziałem, więc dziwnie nie boli. Pozostaję obojętny na ból. W moich oczach nie pojawia się ani jedna łza. Serce mi pęka, ale ciało pozostaje obojętne.
Zasypiam.
-Wiesz co? Powinniśmy częściej przychodzić na plażę- słyszę mój głos. Przede mną stoi ciemnowłosa dziewczyna o brązowych oczach w bikini. To trochę dziwne, przed chwilą znaleźliśmy ciało Willow a w moim śnie pojawia się inna dziewczyna. Jeśli mam być szczery, to zdaje mi się, że jestem w jakiś sposób powiązany z tą dziewczyną ze snu.
-Naprawdę?- Pyta kładąc się obok mnie.- Nigdy nie sądziłam, że lubisz leżeć cały dzień w słońcu albo pływać.
-Jeśli mam być szczery... To chyba bardziej chodzi mi o widok.
Dziewczyna się śmieje a jej śmiech sprawia, że i ja się śmieję. Całuję ją, najpierw delikatnie ale potem decyduję się sięgnąć po więcej.
-Co ja robię?- Pytam siebie po chwili.
-Błądzisz- odpowiada. Wstaje i podaje mi rękę. Dziewczyna prowadzi mnie do lasu. Idziemy przez chwilę. Nagle coś czuję. Ujmuję twarz dziewczyny i całuję ją.
-Chyba cię kocham- mówię.
-Nie- odpowiada spoglądając na mnie smutnymi oczami.- Nawet mnie nie znasz.
-Masz rację. Kocham cię.
Dziewczyna otwiera usta jakby chciała coś powiedzieć. Ale tylko mnie całuje. Całujemy się przez chwilę.
-Ja chyba też cię kocham- odpowiada cicho.
Całujemy się jak w jakieś komedii romantycznej. Stoimy na starym moście w środku lasu. Na moście jest wiele kłódek par, które przyrzekały sobie być na zawsze.
Najwyraźniej zawsze nie trwa tak długo. 

Rozdział 16

Czuję, że jakikolwiek postój i brak ruchu sprawiłby, że zamarzłbym niemal od razu. Więc mimo ogromnego wycieńczenia, powiek które z każdą chwilą robią się coraz cięższe idę do przodu.
Na początku było łatwo: biegłem przed siebie wypatrując jakiegokolwiek innego koloru niż biały. Po kilku minutach, a może godzinach, straciłem całą nadzieję i po prostu przesuwałem się do przodu w nadziei, że natknę się na jakąś inną żywą istotę. Przecież musi coś być... Zawsze znajdował się ktoś, kto ratował mnie i dodawał siły.
Najczęściej tą osobą była Tess. Ale teraz jest milion kilometrów ode mnie i nie ma jak mi pomóc.
Może tak właśnie miało być. Może to moja kara za opuszczanie Republiki.
Do mojej głowy wkrada się pokusa. Pokusa poddania się i czekania na śmierć. Jeśli po śmierci jest życie, to czy nie spotkam się tedy z mamą, tatą, Johnem?
Moje oczy są już bliskie klapnięciu się na dobre. Moje nogi powoli się uginają kiedy do moich uszu dociera jakiś świst.
To pewnie wiatr, myślę ale i tak pobudzam się na chwilę. na wystarczająco długo, żeby usłyszeć ten dźwięk jeszcze raz. To nie świst. To wycie.
Rozglądam się i zauważam dwa wilki pędzące w moją stronę. A potem jeszcze dwa. I kolejne. I nagle dociera do mnie, że to nie są jakieś tam wilki tylko zastęp. Zastęp wilków.
Uderzam ciałem o zimny lód ale trzymam się jeszcze wystarczająco długo, by zobaczyć zbliżającą się do mnie postać.
***
Gdy się budzę nie otwieram oczu. Boję się, że mogę być w jakieś celi w Ross City. Bo jest naprawdę ciepło. Dobra, może nie są to klimaty Los Angeles ale nie zamarzam i czuję się naprawdę komfortowo. Jest cicho i słyszę trzaskanie ognia w kominku. Postanawiam otworzyć oczy.
Leżę na ogromnym materacu, przykryty jakimiś dwudziestoma kocami. Na ziemi leży gruby, puchaty dywan. Obok mojego "łóżka" znajduje się mały stoliczek na którym jest talerz z ciepłym jedzeniem i termosem ciepłej herbaty. W ścianie naprzeciwko mnie wbudowany został potężny kominek. Gdziekolwiek jestem, nie wygląda mi to na więzienie.
Wpatruję się w ogień a po chwili do mojego pokoju wchodzi siwiejąca, niska, drobna kobieta około sześćdziesiątki.
-Oh- mówi na mój widok.- Obudziłeś się. Powiem reszcie.
Drzwi zatrzaskują się za nią z hukiem ale po chwili ponownie się otwierają. Do mojego pokoju wchodzi ogromny facet w futrze.
-Witaj Day- zaczyna- na Lodowej Pustyni.
-Kreatywna nazwa- wyrywa mi się.
-Cieszę się, że ci się podoba- odpowiada ze wzruszeniem ramion.- Pewnie masz dużo pytań.
-Mam- przyznaję mu rację.
-Zostaw nas samych Arrel- zwraca się do kobiety.
Gdy drzwi za Arrel się zamykają facet spogląda na mnie.
-Może zacznę od tego, jak się nazywam. Jestem White Walker.
-Dobrze... Czy na... Lodowej Pustyni istnieje życie?
-Tak. Wiele ludzi spoza Pustyni nas odwiedza: naukowcy, dziennikarze, pisarze, podróżnicy, miłośnicy przygód... To nie jest aż taka pustynia.
-Myślałem... Powiedziano mi, że nikt nigdy nie wraca... Ale z tego co mówisz...
-Jak już mówiłem: to nie aż taka pustynia. Owszem, większość obszaru zajmuje pustynia ale np. na południu znajduje się ogromny las, na wschodzie są góry a na zachodzie mamy dostęp do morza. Skupiamy się w klanach. Nasz klan, klan Gelidów zamieszkuje sam środek pustyni. Mare'owie zajmują się rybołówstwem i dzielą się na dwie mniejsze grupy. Południe to tereny Calparów. Wschód należy do dwóch klanów: Acerów i Petramów. Jesteśmy częścią Antarktydy... Może jesteśmy trochę zacofani ale... Żyjemy i mamy się dobrze.
-Co zamierzacie ze mną zrobić?
-Kilka tygodni temu... Był tutaj jakiś facet. Dał nam twoje zdjęcie i powiedział, że mamy ci wskazać  pewne miejsce. Dość dużo zapłacił. To jakiś twój krewny?
-Tak- kłamię.
-Wspaniale. Będziemy mogli ruszać gdy tylko się zdecydujesz. Możesz jeszcze odpocząć przez kilka...
-Nie- przerywam mu.-Chciałbym ruszać teraz. Jeśli to możliwe...
White Walker unosi brew do góry ale wyraża zgodę.
-Tylko coś zjedz i ubierz coś ciepłego- poleca wychodząc z mojego pokoju.
***
White Walker pożycza mi jeden z skuterów śnieżnych Jego piętnastoletni syn, Ice Walker towarzyszy mi przez jakiś czas. Po kilku minutach zatrzymuje się i daje mi nadajnik żebym się nie zgubił. Jadę jeszcze przez pół godziny aż docieram do mojego celu: samotnego drzewa.
Od tak na środku pustkowia rośnie drzewo. Właściwie to nie rośnie, jest całe skute lodem. Wygląda groźnie ale również pięknie. Schodzę z skutera i podchodzę do drzewa:
-Sernik? Chciałeś mnie widzieć?
Brak odpowiedzi. Podchodzę do drzewa i mu się przyglądam. Nagle wrzeszczę przerażony.
Kiedyś... Do tego drzewa był ktoś przywiązany. Postać jest pokryta lodem. Wydaje się znajoma.
Bo jest...
Nie... Nie... Nie... Nie... Błagam, nie... Nie...
Uderzam z całej siły w lód. Pęka a ja delikatnie ujmuję jej lodowate ciało. W dłoni trzyma kartkę:
A podobno potrzebujesz tylko 10 sekund.
Wracam. Wracam do Elizabeth, Anastasi, Chrisa, Marka i Stevea. Mam wyrzuty sumienia, że ich zostawiłem.
Mój powrót będzie pewnie szokujący. A najbardziej szokujące dla nich będzie lodowate ciało Alice Anderson.

września 22, 2015

Rozdział 15

Przez chwilę nikt nie wie co robić. W końcu Elizabeth podchodzi do jednego z talerzy i dźga ciasto widelcem.
-Będziesz teraz jeść?- Pyta z niedowierzaniem Steve.
-Nie- odpowiada rozkopując ciasto.- Szukałam tego.
Odwraca się i pokazuje nam kawałek papieru. Jest na nim proste, czarne "H".
-Czyli w każdym z ciast coś jest?- Pyta Anastasia.
-Na to wygląda- odpowiada Elizabeth podchodząc do następnego ciasta.
Po kilku chwilach grzebania w serniku mamy litery: H, L, I, E, R, C, A.
-Pięknie- głos Chrisa ocieka sarkazmem.
Zapada cisza. Próbuję poukładać w głowie litery w jakiś sensowny wyraz. Nie, to nie wyraz to...
-Charlie- odzywa się Eden.
-Na świecie jest milion Charlieów- wzdycha Marek.
-Może to nie imię- główkuje Eden.- To znaczy: tak to imię. Ale może to nie jest osoba...
-Co ci chodzi po głowie, bracie?- Pytam go.
-Na zajęciach z historii architektury był jeden Charlie Carcarov...
***
-Eden, jeźdź prosto na lotnisko. Wsiądź do pierwszego samolotu do Republiki. W Republice nie ufaj niczemu ani nikomu co nie jest Tess- polecam Edenowi rozmawiając z nim przez telefon. Po Alice i Willow nie ma śladu. Boję się, że Edenowi też coś może się stać.- I nikomu ani słowa o Serniku.
Rozłączam się i dołączam do reszty. Razem wbiegamy do wieżowca Carcarova.
Nie wiemy czego szukać więc po prostu się rozglądamy.
-Hej!- Woła nagle Marek. Stoi przy schodach i pochyla się nad czymś co leży na ziemi. Podchodzimy do niego. Okruszki ciasta.
Biegniemy w górę po schodach aż na sam dach gdzie okruszki się kończą.
Na krawędzi dachu stoi jakaś mała dziewczynka. Jest cała zapłakana. Błagam, powiedzcie mi, że nikt nie skoczył. Albo, że nie skoczy.
-Hej, dziewczynko- woła ją Anastasia i zaczyna biec w jej kierunku. Z ust dziewczynki wydobywa się wrzask. Słychać wystrzał z pistoletu.
Anastasia kamienieje. Spogląda wystraszona na ciało dziewczynki lecące w dół. A potem na swoje nogi. Unosi swoją prawą stopę. Guzik. I zamontowany karabin na dachu drzwi. Oraz kamera nad drzwiami.
-Ja... Czy ja...- Zaczyna zdenerwowana. Chris podbiega do niej i łapie ją za rękę.
-Zwiewamy. Jeśli ta kamera działa... Nie dobrze- odzywa się otwierając drzwi. Z jego gardła wydobywa się wrzask i próbuje zamknąć drzwi ale odział żołnierzy nie pozwala mu na to.
-Jesteście otoczeni. Rzućcie broń. Ręce do góry. Bez żadnych sztuczek- rozkazuje jeden z nich.
Oczywiście, nie mamy żadnej broni więc tylko unosimy dłonie do góry. Zimna lufa przy moim czole sprawia, że czuję się znowu jak nieuchwytny przestępca Republiki. Co przypomina mi o moich nadludzkich super mocach.
-Daniel Altan Wing?- Pyta jeden z żołnierzy podchodząc do mnie.
To jedynie ułamek sekundy. Nie potrafiłem się powstrzymać. Pluję mu prosto w oko. Wyrywam się i wykopuję pistolet jednemu z żołnierzy. Nie wiem, co się dzieje potem ale po kilku sekundach większość z żołnierzy jest już na ziemi.
-Dla ciebie to Day- odkrzykuję.
Biegnę do krawędzi tego wieżowca. Odbijam się. I ląduję na dachu sąsiedniego.
Nie jestem lalką. Nie jestem w jakieś głupiej grze. Jestem Day. A ten chory na niedojebanie mózgowe człowiek nie będzie mną się bawić. Nie jestem pionkiem w jego grze.
Jaki jest problem z Antarktydą? Właśnie to, że to gra. Znajdą mnie bez problemu w ciągu pięciu sekund a w ciągu dwudziestu wyślą wojsko. Po upływie minuty będę pewnie martwy.
Jest jednak miejsce gdzie nic mi nie grozi.
Cały zlany potem wbiegam do mojego mieszkania. Najszybciej jak mogę pakuję do plecaka najcieplejsze rzeczy jakie tylko znajdę. Biorę kilka termosów z ciepła herbata i trochę jedzenia. Kilka noży wkładam do buta.
Biorę motor Eden i jadę nim najszybciej jak to możliwe aż do granicy z górami. Za jednym z tych łańcuchów górskich kończy się tarcza. Porzucam motor i wypożyczam skuter śnieżny.
Słońce zachodzi gdy wdrapałem się na szczyt pierwszej z gór. Teraz tylko przejść po jej grzbiecie na drugi koniec. I jeszcze przez dwie inne góry. Około drugiej w nocy dostrzegam światła bramy. Robi się jasno gdy dzieli mnie od niej kilka metrów.
Brama jest ogromna. Porządnie zbudowana, kończąca się gdzieś w chmurach. Zużywająca tony prądu. Wydaje się nie do przejścia. Ale jestem przecież Day.
Próbuję wymyślić jakieś wyjścia. Zajmuje mi to około pół godziny. Ale to chyba wystarczająco. Zresztą, nawet gdybym chciał więcej nie dano mi takiej szansy.
Usłyszałem nadlatujący helikopter i skutery śnieżne.
-Day... Ręce do góry. Jesteś otoczony- odzywa się głos.
-Nie- odkrzykuję.- Nie jestem wy tępe buraki!
Słyszę za sobą strzały, ale to nie ma znaczenia. Biegnę szybciej niż kiedykolwiek. Szybo wdrapuję się po ogrodzeniu i wywarzam nogą kanał wentylacyjny.
Szybko do niego wchodzę. Na czworaka przelatuję przez niego. Robię fikołka i ląduję na ziemi.
Rozglądam się w około. Jest lodowato. Mimo masy ciepłych ubrań czuję chłód. Jedyne co jest w zasięgu wzorku to śnieg. Zero drzew, domów, zwierząt... Tylko śnieg. Brak śladów życia. Lodowa pustynia. Tylko idiota by tutaj uciekał. Ale tutaj nie działa system.
-Daniel Day Altan Wing- odzywa się znowu ten sam głos. Jest jednak przytłumiony przez ogromną ścianę za moimi plecami.- Skazujesz się na śmierć. Nikt nigdy nie przeżył samotnie...
-Więc jestem pierwszy- odkrzykuję.- Co za zaszczyt. Ja też będę tęsknić.
Robię głęboki wdech. Nie ma już odwrotu.
Więc robię krok do przodu. I następny, następny i następny. A potem kolejne.

września 08, 2015

Rozdział 14

-Może poszła do domu- odzywa się w końcu Elizabeth.
-Nie, drzwi były zamknięte na klucz od środka, mam go w kieszeni- zaprzeczam.
Marek podchodzi do drzwi i oznajmia, że nie widzi śladów włamania.
Usiedliśmy wszyscy przy stole w kuchni i próbowaliśmy się skontaktować z Alice, Sernikiem albo policją. Nagle do kuchni wszedł Eden.
-Coś się stało?- Spytał i zaczął robić sobie kawę.
-Nie słyszałeś może w nocy żeby ktoś się włamywał?- Spytał Chris.
-Nie. Zasnąłem parę minut po was.
***
Tak naprawdę nikt z nas nie wiedział co ma robić. Anastasia próbowała dodzwonić się do Willow ale jak zwykle nic. Nie mieliśmy żadnych poszlak ani nawet podejrzeń kto mógł to być. To znaczy, mamy podejrzenie kim mógł być porywacz. Mógł to być haker ale to nic nam nie daje, bo wciąż nie wiemy kim on jest.
Tak więc próbujemy się skontaktować z kimś kto mógłby nam pomóc ale nikt nie odbierał, jakby wszyscy zapadli się pod ziemię. Próbowaliśmy analizować fakty, ale bez naszego dowódcy, Alice, marnie nam szło.
Elizabeth, Christopher i Marek na różne sposoby oglądali małą notatkę która nam została po Alice. Anastasia i Steve rozmawiali o czymś na kanapie szalenie gestykulując. Eden szukał czegoś na laptopie a ja siedziałam w fotelu patrząc przez okno. Bawiłem się różnymi przedmiotami jakie znalazłem w kieszeniach mojej bluzy. Paragon, parę monet, papierki, jakaś kartka i jakiś klucz. Wpatruję się w zbliżające się burzowe chmury i pierwsze błyskawice gdzieś za przedmieściach. Przestaję gdy mój palec dotyka chłodnego szkła. Spoglądam w dół. Klucz ma szklane kółko na środku. Odwracam się do reszty.
-Widzieliście go kiedyś?- Pytam.
-Alice wczoraj mówiła, że go widziała- mówi wolno Steve.- Ale nie podała nam dokładnych współrzędnych, więc...
Nagle coś do mnie dotarło.
-Czy wam też anulowano jakieś zadania? Zabicie kogoś?
-Tak...- Odpowiedzieli wszyscy jednocześnie.
-Dlaczego nam anulowano nasze misje?- Pyta po chwili milczenia Anastasia.
Steve wyrywa mi list który dostałem wczoraj i jeszcze raz go czyta a gdy kończy przedstawia nam swoją teorię:
-Co jeśli zasady gry zostały trochę zmienione?-Robi na chwilę pauzę.- To znaczy: jeśli haker tu był, równie dobrze mógł zabrać i ten klucz, i list. Ale tego nie zrobił. Anulował nam nasze misje i może to nasza misja. Co jeśli nagrodą jest Alice?
-Myślisz- odzywa się Chris- że musimy znaleźć zamek, otworzyć go i... I mamy nagrodę? I to koniec? Coś jak jakaś gra?
-Dokładnie. Przecież... Hej, to jest Antarktyda! Tutaj dla ludzi życie to gra. Stworzył więc własną grę, grę w której zabijasz albo jesteś zabijany. Ludzie połknęli haczyk. Ale ile można grać w tą samą grę? Czas na nową grę, i oto ona. Nowe cele, nowe zasady, nowa nagroda, nowi gracze.
Zapada cisza. Każdy z nas analizuje jego słowa i z każdą chwilą nabierają one coraz większego sensu.
-Ha- mówi Steve.- Brawo ja. Właśnie dostałem tyle punktów, że stać mnie na najbardziej wypasiony domek nad jeziorem i motorówkę.
-Czyli teoria jest prawdziwa- mówi cicho Chris.
-Szybko. Szukamy jakieś poszlaki- rozkazuje Elizabeth.
Wybuchło zamieszanie a moje mieszkanie w ciągu pięciu minut przerodziło się w ruinę.
-Macie coś?- pyta Anastasia wychodząc z pokoju gościnnego.
Chciałem zaprzeczyć ale usłyszałem wołanie Chrisa. Poszedłem w kierunku źródła krzyku i zobaczyłem, że grzebie on w moim śmietniku.
-Co ty odwalasz?- Pytam.
Chris uśmiecha się i wyciąga coś z śmietnika:
-Znajduję dowody- mówi unosząc jakieś opakowanie.- Twój śmietnik był pusty: ty mieszkałeś z nami, Eden w akademiku a jednak ktoś wrzucił do śmieci to. Torba z cukierni. Z jakiej cukierni? Z tej która przeniosła się na księżyc.
***
Budynki cukierni są całkowicie zniszczone. To znaczy: sama cukiernia ma wybite szyby, jedna ściana jest wywalona, panuje chaos i widać, że było tu dość dużo ognia ale cała piwnica jest całkowicie zawalona. Tylko jedna rzecz tutaj nie pasuje. Wokół jednego z stolików zrobiono porządek, ustawiono krzesła, na stole jest obrus i leżą czyste talerze. Podchodzimy bliżej i notujemy, że na każdy z talerzy jest kawałek ciasta. A dokładniej: kawałek sernika.
-Co do diabła?- Pyta Anastasia marszcząc brwi.
-Ha- mówi ironicznie Eden który poszedł z nami.- Śmieszne.
-Co jest śmieszne?
-Ta Alice mówiła, że myśli, ze sernik to haker. A tu, proszę, sernik.
-Nie sernik- odzywa się Marek- tylko Sernik.
Najpierw wszyscy milczą a potem każdy próbuje coś powiedzieć jednocześnie. Gdy wszyscy ponownie milkną Marek mówi do Stev:
-Wygląda na to, że jak już kupisz swoją piękną willę nad jeziorem, ja sobie też kupię i będziemy razem chodzić na ryby.
-Nie czas na snucie planów na przyszłość, idioci- beszta ich Elizabeth.- Dlaczego? I dlaczego nigdy się nie domyśliliśmy.
-Cóż, Alice się domyśliła- rzuca Chris.
-A poza tym, usunął nam pamięć- mówię wolno.- Gdy pierwszy raz się obudziłem po wybuchu ktoś coś mówił o jakimś programie i usuwaniu danych.
Anastasia wygląda jakby miała się przewrócić
-Boże, ale to idiota- mówi słabym głosem.
-Właściwie- zaczyna Steve- to to jest genialne. Sernik to geniusz.