Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

listopada 21, 2015

Rozdział 34


Budzi mnie kolejny wybuch. Jęczę cicho i przyciskam twarz mocniej do klatki piersiowej Daniela.

Z moich obliczeń wynika, że jesteśmy pod ziemią już dwa tygodnie. Wybuchy mają miejsce kilka razy dziennie o niestałych porach. Nie wiem też kto nas bombarduje.

Z tego wszystkiego robi mi się nie dobrze.

Nie chcę spędzić tu reszty mojego życia.

***

Gdy ponownie się budzę widzę nas sobą zmartwioną twarz Daniela. Marszczę brwi i próbuję wstać. I wtedy rozumiem jego zmartwienie.

Wszystko mnie boli. Jestem zlana zimnym potem. Mam dreszcze ale jednocześnie czuję się bardzo rozgrzana. Kręci mi się w głowie. A w moim brzuchu tocz się bitwa.

Historia lubi się powtarzać.

***

-Czujesz się trochę lepiej?- Pyta Daniel obejmując mnie troskliwie.

Kręcę głową. Minęły chyba trzy godziny a ja mdlałam i wymiotowałam chyba sto razy.

-Dobra. Nie chcę cię zostawiać ale jak jutro ci się nie polepszy wychodzę na górę i sprowadzam Tess. Albo kogokolwiek kto zna się na medycynie bardziej niż ja.

-Ale bombardowanie- zaczynam ale mi przerywa.

-Zrobię wszystko by ci pomóc. A jeśli mam zginąć to zrobię to na górze próbując ci pomóc.

Chcę go pocałować ale 1. Nie chcę go zarazić jeśli jeszcze nie jest i 2. Wciąż czuję w ustach wszystko co zwróciłam ostatnim razem.

Więc się uśmiecham. Posyłam mu najbardziej promienny uśmiech na jaki mnie stać.

Kocham cię, myślę.

Daniel się uśmiecha bo dobrze to wie.

Zamykam oczy i mocno się do niego przytulam.

Może nie będziesz musiał iść jutro na powierzchnię, myślę, może jedyne co rano zostanie to moje lodowate ciało.

Staram się nie płakać gdy próbuję się pogodzić z tą myślą.

W końcu, mimo wszystko, to chyba happy end. Po tysiącach ciemnych dni mojego życia zjawił się Daniel i je rozświetlił.

Kochałam go od samego początku. Moje serce automatycznie to zrozumiało gdy wyciągnął do mnie dłoń po walkach Skiz.

I oto jestem.

Siedzę głęboko pod ziemią czekając na koniec w ramionach chłopaka który mnie uratował. Ratuje mnie każdego dnia.

***

Kiedy się budzę June słodko śpi tuż obok. Dotykam jej czoła i stwierdzam, że wciąż jest bardzo ciepłe. Przynajmniej się nie pogarsza.

Odgarniam jej kilka kosmyków z czoła i wstaję.

Wyciągam z schowka jedzenie, wodę i jakieś lekarstwa. Układam je w stosik na podłodze. Na końcu wyciągam kartkę i piszę, że ją kocham.

Ubieram się, biorę kilka noży, pistolet. Zanim wychodzę spoglądam na nią po raz ostatni chcą zapamiętać każdy szczegół.



Gdy znajduję się na powierzchni nieruchomieję. Gruzy są wszędzie w zasięgu wzroku. LA zostało obrócone w proch.

Nie mam czasu aby się tym martwić więc puszczam się biegiem.

Przecież muszą być jacyś ocaleni. Po kilku minutach biegu jestem przy gruzach Batalla Hall. Jest tutaj kilka namiotów które służą za szpitale.

Próbuję zwrócić uwagę kilku lekarzy ale wszyscy mnie ignorują. Podchodzę więc do telefonu i wystukuję numer Edena. Odebrał niemal natychmiast.

-Halo?- Spytał przerażony.

-EDEN!-Wrzeszczę.

-Daniel! Ty żyjesz! Słyszeliśmy o bombardowaniu! Są plotki o promieniowaniu…

-Daj mi Tess. Potrzebuję jej… June jej potrzebuje.

-Co jest z June?

-Po prostu daj mi Tess!

Po drugiej stronie słyszę jak Tess coś mówi do Edena ale po chwili mówi już do mnie.

-June mnie potrzebuje? Co się stało?

-Jest źle… Bardzo źle… Tess ona… Potrzebuję twojej pomocy… I to jak najprędzej.

-Już jadę na lotnisko. Przylecę pierwszym samolotem.

-Dziękuję.

-Jeszcze nie ma mi czego dziękować. Trzymajcie się.

Chciałem jej coś jeszcze powiedzieć ale jakiś wojskowy wyrwał mi słuchawkę i się rozłączył.

-Nie jesteś umierający. Co ty tu robisz? I dlaczego rozmawiałeś przez telefon? Wszystkie inne telefony zostały odcięte a to chyba jedyny działający telefon w Republice. Jest na nim dokładnie 30 minut rozmowy- wrzeszczy wściekły.

-Hej- przerywa mu ktoś z ludzi w szpitalu- to Day!

-To ten który kiedyś uratował Republikę?

-Day pomożesz nam w walce?

Wojskowy patrzy na mnie jakby próbował mnie skojarzyć z Dayem. Moje włosy ostatnio urosły a nie miałem czasu ich przyciąć więc kilka kosmyków opada mi na ramiona. Ubrania mam potargane i zabrudzone. Jestem posiniaczony i poobijany. Powinienem zginąć w bombardowaniu ale przeżyłem.

Bardziej przypominam Daya niż Daniela.

-Proszę, proszę… Day dołączy do naszych szeregów. Jeszcze dzisiaj- mówi w końcu wojskowy.

-Nie, nie mogę… Muszę…

-Zapóźno.

I już kilka minut później jadę na front z innymi żołnierzami.

listopada 14, 2015

Rozdział 33

Dzisiaj jest ślub Edena i Tess. Z June przylecieliśmy dwa dni wcześniej. Zabraliśmy ze sobą Alex.
Nie nazwałbym tego jednak wakacjami- Eden i Tess są naprawdę niezorganizowani więc praktycznie wszystko robimy za nich. Już o szóstej pomagaliśmy dekorować i robić inne pierdółki. O ósmej zostałem wezwany na pomoc Edenowi
-Mówiłem ci, żebyś tyle nie pił...
-Wiem ale jakoś... Tak wyszło?
Przez następną godzinę próbowałem go doprowadzić go do stanu używalności i zatuszować wszelkie oznaki wczorajszej imprezy. O 9:15 wpatrzyła ekipa która miała zająć się jego ubraniami, fryzurą itp. Zostawiłem ich samych i poszedłem zobaczyć jak radzi sobie Tess i June. Jak się okazało: były na o wiele dalszym etapie niż Eden.
Tess miała już na sobie sukienkę i zrobioną fryzurę. June siedziała i robiła jej makijaż.
-Cześć Daniel- powiedziała Tess uśmiechając się szeroko.
-Tess jeszcze raz się poruszysz a przyrzekam, że włożę ci to prosto do oka. I nawet nie będę udawać, że to był wypadek- zagroziła June.- Cześć Daniel, jak Eden?
-Nie pytaj.
Przez następne kilka minut przyglądałem się jak June męczy się z Tess i jak Tess próbuje siedzieć nieruchomo. W końcu June posłała mi promienny uśmiech i oznajmiła, że już skończyła.
-I?- Spytała podając Tess lusterko.
-Chyba muszę ci wybaczyć to ile razy prawie pozbawiłaś mnie oka- mówi uśmiechając się do niej.
Tess objęła June i mocno przytuliła.
-Dziękuję, dziękuję, dziękuję za... za wszystko, June.
Uśmiechnąłem się. Przypomniało mi się, jak kiedyś nawet ledwo na siebie patrzyły. Podszedłem w ich stronę i je objąłem. Usłyszałem jak obie się śmieją więc też się zaśmiałem.
-Daniel?- Odezwała się Tess po chwili.
-Hmm?
-Poprowadziłbyś mnie do ołtarza? To znaczy, wiem, że to powinien robić ojciec ale...
-Mam dla ciebie prezent ślubny, siostrzyczko- powiedziałem uśmiechając się lekko.- Wiem, że kiedyś wspomniałaś, że mimo, że cię zostawili... Twoja rodzina to twoja rodzina i chciałabyś chociaż być z nimi na "dzień dobry" więc...
Otworzyłem drzwi i wpuściłem do środka rodziców Tess oraz jej rodzeństwo.
-Daniel... Ty...
-Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i na to zasługujesz.
***
Następnego dnia rano około dwunastej musiałem się zbierać. Naprawdę nie chciałem wstawać otwierać oczu i wypuścić June z moich objęć. Ale miałem ustalone spotkanie.
Wskoczyłem do pociągu i pojechałem do centrum Ross City. Wszedłem do umówionego budynku. Przywitała mnie z uśmiechem miła blondynka około trzydziestki i zaprowadziła do pokoju numer 13 gdzie miałem się spotkać.
-Profesor Faye pana oczekuje, sir- mówi otwierając drzwi.
Wchodzę do środka. Znajduję się w małej sali konferencyjnej. Na środku jest ustawiony stół na sześć osób. Na stole leży laptop i projektor. Powietrze jest duszne i panuje półmrok. Na jedynym z krzeseł siedzi facet po sześćdziesiątce. Ma na sobie czarny garnitur, jego siwe włosy są gęste i stoją w wszystkich kierunkach. Nosi okulary.
-O dzień dobry panie Wing- podnosi się z krzesła i wyciąga dłoń na mój widok. Jego głos przypomina mi typowy głos  dziadka o wnuków.
-Profesorze- mówię potrząsając jego dłoń- miło mi pana poznać.
-A mnie miło poznać ciebie. Kawa? Herbata? Coś do jedzenia?
-Nie, dziękuję.
-Dobrze w takim razie usiądź.
Usiadłem.
-Pozwól, że przejdę od razu do rzeczy- załączył pilotem projektor i już po sekundzie ujrzałem pierwszy slajd. Niebieskie tło i biały tytuł. Antarkyda 2.0
-Interesujące- mówię.
-A widzisz... Wydarzenia ostatnich lat zmusiły mnie do tego projektu. Podkreślam: projektu. Co najmniej trzy lata zajmie nam doprowadzenie go do prób testowych a jeszcze więcej do wprowadzenie go w życie. Mamy przecież symulacje i wszelkie gry w których bierzemy udział... Właściwie to całe nasze życie to gra. Ale to wciąż nie jest to... Mamy Internet, prawda? Co powiesz na Internet w realnym życiu?
-Co profesor ma na myśli?
-Mam na myśli... Tworzenie życia w życiu. Bez ograniczeń...
-Hm... waszym celem jest zrobienie z Antarktydy prawdziwej gry? Takiej z kilkoma życiami, super mocami, tajnymi kodami i w ogóle?
-To tylko podstawowe czynności.
-Podstawowe?
-Na razie nie możemy panu powiedzieć zbyt wiele.
-A jaka jest moja rola w tym wszystkim?
-Byłbyś głównym testerem. Mówiłbyś, co jest do poprawy, z czym spasować, jakie są błędy i niebezpieczeństwa.
-Czyli... Reasumując: waszym celem jest stworzenie nowego, idealnego państwa bazując na grach wideo i wirtualnym świecie a następnie zamienić go na prawdziwy świat?
-Dokładnie.


***
Zostaliśmy na Antarktydzie jeszcze kilka dni. Po powrocie wróciliśmy do rutyny. June wstawała godzinę przede mną, szła na bieżnię, odbierałem ją z bieżni i szliśmy zjeść śniadanie na mieście. Potem rozdzielaliśmy się i siedzieliśmy do szesnastej w pracy. Po pracy wychodziliśmy razem na miasto. Wieczorem kino, teatr, spacer ale po prostu zostawaliśmy w domu i cieszyliśmy się swoim towarzystwem.
Można by uznać to za monotonne i nudne ale dla mnie nie było. Podobało mi się to, że June przed wyjściem na bieżnie zostawiała mi liściki na lodówce. To, że zasypia w moich ramionach i mówimy sobie, jak bardzo się kochamy.
Ale coś było nie tak od kilku dni.
Wszystko było aż za spokojne.
Wracałem właśnie z June z kina. Byliśmy na maratonie jakiś starych filmów animowanych "Scooby- Doo" czy jakoś tak.
Tak, wiem. Filmy animowane dla dzieci? Były przecenione bilety a poza tym kinowe łazienki są strasznie przytulne.
Przyciągam ją do siebie i czuję jak June się uśmiecha.
Wszystko jest idealne. Ta chwila. June. Świat.
Nie mów hop póki nie przeskoczysz.
Nagle wszystko zaczyna drgać. Świat i BOOM. A potem kolejne i kolejne...
Łapię June za rękę i ciągnę ją do miejsca gdzie powinien być schron. Kilka metrów od nas wybucha bomba.
Schodzimy pod ziemię i biegniemy przez jakiś czas w głąb ziemi. Odgłosy piekła jakie dzieje się na górze robią się coraz cichsze. W końcu gdy jedynym dźwiękiem jest bicie naszych serc i tupot naszych stóp,  opieram się o ścianę ciężko dysząc.
-Jesteś cała?
-Mhm... Ty?
-Też.
-To dobrze.
Siadam na ziemi i kręcę głową z niedoważenia.
"Scooby Doo" wydawał się bez sensu, ale teraz ma sens. Na świecie nie ma potworów, duchów, zjaw, demonów, diabłów. Są tylko ludzie. I to oni robią najwięcej złego.




#PrayForPeace #PrayForFrance #PrayForJapan #PrayForBaghdad #PrayForMexico #PrayForWorld [*]


Jest na tym świecie wciąż dobro? Jest jakaś nadzieja?


Cichy rozdział ale nawet lata ciszy nie naprawią tego co dzieje się na świecie.
-Iparis