Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

września 22, 2015

Rozdział 15

Przez chwilę nikt nie wie co robić. W końcu Elizabeth podchodzi do jednego z talerzy i dźga ciasto widelcem.
-Będziesz teraz jeść?- Pyta z niedowierzaniem Steve.
-Nie- odpowiada rozkopując ciasto.- Szukałam tego.
Odwraca się i pokazuje nam kawałek papieru. Jest na nim proste, czarne "H".
-Czyli w każdym z ciast coś jest?- Pyta Anastasia.
-Na to wygląda- odpowiada Elizabeth podchodząc do następnego ciasta.
Po kilku chwilach grzebania w serniku mamy litery: H, L, I, E, R, C, A.
-Pięknie- głos Chrisa ocieka sarkazmem.
Zapada cisza. Próbuję poukładać w głowie litery w jakiś sensowny wyraz. Nie, to nie wyraz to...
-Charlie- odzywa się Eden.
-Na świecie jest milion Charlieów- wzdycha Marek.
-Może to nie imię- główkuje Eden.- To znaczy: tak to imię. Ale może to nie jest osoba...
-Co ci chodzi po głowie, bracie?- Pytam go.
-Na zajęciach z historii architektury był jeden Charlie Carcarov...
***
-Eden, jeźdź prosto na lotnisko. Wsiądź do pierwszego samolotu do Republiki. W Republice nie ufaj niczemu ani nikomu co nie jest Tess- polecam Edenowi rozmawiając z nim przez telefon. Po Alice i Willow nie ma śladu. Boję się, że Edenowi też coś może się stać.- I nikomu ani słowa o Serniku.
Rozłączam się i dołączam do reszty. Razem wbiegamy do wieżowca Carcarova.
Nie wiemy czego szukać więc po prostu się rozglądamy.
-Hej!- Woła nagle Marek. Stoi przy schodach i pochyla się nad czymś co leży na ziemi. Podchodzimy do niego. Okruszki ciasta.
Biegniemy w górę po schodach aż na sam dach gdzie okruszki się kończą.
Na krawędzi dachu stoi jakaś mała dziewczynka. Jest cała zapłakana. Błagam, powiedzcie mi, że nikt nie skoczył. Albo, że nie skoczy.
-Hej, dziewczynko- woła ją Anastasia i zaczyna biec w jej kierunku. Z ust dziewczynki wydobywa się wrzask. Słychać wystrzał z pistoletu.
Anastasia kamienieje. Spogląda wystraszona na ciało dziewczynki lecące w dół. A potem na swoje nogi. Unosi swoją prawą stopę. Guzik. I zamontowany karabin na dachu drzwi. Oraz kamera nad drzwiami.
-Ja... Czy ja...- Zaczyna zdenerwowana. Chris podbiega do niej i łapie ją za rękę.
-Zwiewamy. Jeśli ta kamera działa... Nie dobrze- odzywa się otwierając drzwi. Z jego gardła wydobywa się wrzask i próbuje zamknąć drzwi ale odział żołnierzy nie pozwala mu na to.
-Jesteście otoczeni. Rzućcie broń. Ręce do góry. Bez żadnych sztuczek- rozkazuje jeden z nich.
Oczywiście, nie mamy żadnej broni więc tylko unosimy dłonie do góry. Zimna lufa przy moim czole sprawia, że czuję się znowu jak nieuchwytny przestępca Republiki. Co przypomina mi o moich nadludzkich super mocach.
-Daniel Altan Wing?- Pyta jeden z żołnierzy podchodząc do mnie.
To jedynie ułamek sekundy. Nie potrafiłem się powstrzymać. Pluję mu prosto w oko. Wyrywam się i wykopuję pistolet jednemu z żołnierzy. Nie wiem, co się dzieje potem ale po kilku sekundach większość z żołnierzy jest już na ziemi.
-Dla ciebie to Day- odkrzykuję.
Biegnę do krawędzi tego wieżowca. Odbijam się. I ląduję na dachu sąsiedniego.
Nie jestem lalką. Nie jestem w jakieś głupiej grze. Jestem Day. A ten chory na niedojebanie mózgowe człowiek nie będzie mną się bawić. Nie jestem pionkiem w jego grze.
Jaki jest problem z Antarktydą? Właśnie to, że to gra. Znajdą mnie bez problemu w ciągu pięciu sekund a w ciągu dwudziestu wyślą wojsko. Po upływie minuty będę pewnie martwy.
Jest jednak miejsce gdzie nic mi nie grozi.
Cały zlany potem wbiegam do mojego mieszkania. Najszybciej jak mogę pakuję do plecaka najcieplejsze rzeczy jakie tylko znajdę. Biorę kilka termosów z ciepła herbata i trochę jedzenia. Kilka noży wkładam do buta.
Biorę motor Eden i jadę nim najszybciej jak to możliwe aż do granicy z górami. Za jednym z tych łańcuchów górskich kończy się tarcza. Porzucam motor i wypożyczam skuter śnieżny.
Słońce zachodzi gdy wdrapałem się na szczyt pierwszej z gór. Teraz tylko przejść po jej grzbiecie na drugi koniec. I jeszcze przez dwie inne góry. Około drugiej w nocy dostrzegam światła bramy. Robi się jasno gdy dzieli mnie od niej kilka metrów.
Brama jest ogromna. Porządnie zbudowana, kończąca się gdzieś w chmurach. Zużywająca tony prądu. Wydaje się nie do przejścia. Ale jestem przecież Day.
Próbuję wymyślić jakieś wyjścia. Zajmuje mi to około pół godziny. Ale to chyba wystarczająco. Zresztą, nawet gdybym chciał więcej nie dano mi takiej szansy.
Usłyszałem nadlatujący helikopter i skutery śnieżne.
-Day... Ręce do góry. Jesteś otoczony- odzywa się głos.
-Nie- odkrzykuję.- Nie jestem wy tępe buraki!
Słyszę za sobą strzały, ale to nie ma znaczenia. Biegnę szybciej niż kiedykolwiek. Szybo wdrapuję się po ogrodzeniu i wywarzam nogą kanał wentylacyjny.
Szybko do niego wchodzę. Na czworaka przelatuję przez niego. Robię fikołka i ląduję na ziemi.
Rozglądam się w około. Jest lodowato. Mimo masy ciepłych ubrań czuję chłód. Jedyne co jest w zasięgu wzorku to śnieg. Zero drzew, domów, zwierząt... Tylko śnieg. Brak śladów życia. Lodowa pustynia. Tylko idiota by tutaj uciekał. Ale tutaj nie działa system.
-Daniel Day Altan Wing- odzywa się znowu ten sam głos. Jest jednak przytłumiony przez ogromną ścianę za moimi plecami.- Skazujesz się na śmierć. Nikt nigdy nie przeżył samotnie...
-Więc jestem pierwszy- odkrzykuję.- Co za zaszczyt. Ja też będę tęsknić.
Robię głęboki wdech. Nie ma już odwrotu.
Więc robię krok do przodu. I następny, następny i następny. A potem kolejne.