Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

lipca 27, 2015

Rozdział 5

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, coś się zmieniło. Wcześniej widziałem ją jakby w masce. Teraz opadła i widzę ją w pełnym świetle. Jej dłonie pokrywały blizny. Idealnie biała blizna biegła również przez jej policzek. Czerwona szminka która zdobiła jej usta wcześniej wyglądała na kuszącą i seksowną. Teraz wygląda jak krew. Źrenice jej oczu były rozszerzone. Czarny lakier na paznokciach był do połowy zdrapany i trochę wyblakły. Nadgarstki pokrywały blizny i całkiem świeże cięcia. Spoglądam prosto w jej oczy. Ile ludzi zabiła? Dziesięciu? Sto? Tysiąc? Kim oni byli? Wciągam głośno powietrze. Nie chcę wiedzieć. Nie chcę tu być. Nie chcę.
-Życie tutaj to TYLKO gra- Alice śmieje się lekko.- Witaj w piekle.
Siedzę i nie wiem co powiedzieć. Rozmawiałem jak gdyby nigdy nic, ba, nawet uznałem ją za atrakcyjną, z kobietą która w każdej chwili może mnie zabić i dostać za moją głowę wysoką nagrodę.
-Jezus Maria. Przecież cię nie zabiję- przewraca oczami.- W waszych okularach wbudowano takie jakby tarcze, przez co jesteście nietykalni. Nikt was nie zabije- milknie na chwilę.- Chyba.
-Jak to jest być skrytobójcą? jak dostajesz zadania i w ogóle?
-Wyobraź sobie najgorszą rzecz na świecie i pomnóż to przez tysiąc. Jest to prawie tak chujowe jak połączenie skarpet i sandałów.
-Ilu ludzi zabiłaś?
-Pytasz serio? Nie wiem. Tyle co ty tylko pięć razy więcej.
-Nikogo nie zabiłem.
-Efekt motyla. Każdy z nas przyczynił się do czyjeś śmierci. Nawet nie trzeba naciskać na spust.
-Jesteś pijana- mówię czując się trochę urażony. Nigdy nikogo nie zabiłem...
-Dzieci, pijani ludzie i legginsy zawsze powiedzą prawdę.
***
Nie lubię. Nienawidzę pijanej Alice. Siedzieliśmy ponad godzinę w barze a ona z każdą chwilą robiła się coraz bardziej... Mroczna. Opowiadała mi o niektórych swoich misjach. O ludziach którzy wrzeszczeli imiona swoich przyjaciół w czasie śmierci. O tych, którzy modlili się o przebaczenie. O tych, którzy milczeli. Milczeli bo wierzyli, że ktoś ich uratuje. Milczeli, bo próbowali zachowywać się odważnie. Milczeli, bo nawet nie nauczyli się mówić.
Z każdą chwilą robiłem się coraz bardziej wściekły. Miałem ochotę przywalić jej w twarz za każdym razem gdy rozpoczynała nową opowieść. Próbowałem jej nie słuchać, zająć się czymś innym. Kurwa. 
Chciałem już wyjść gdy nagle Alice jakby otrzeźwiała. Wrzasnęła cicho i zakryła sobie usta dłonią. W jej oczach pojawiły się łzy. 
-Daj mi pięć minut- powiedziała drżącym głosem i chwiejnym krokiem poszła do łazienki. 
Gdy wróciła po paru minutach wyglądała dokładnie tak samo, jak wyglądała rano. Była zwykłą, atrakcyjną dziewczyną o ciętym języku. 
-Daniel. Wstawaj. Idziemy po twojego brata i ruszamy dalej z wycieczką- dotknęła mojego ramienia i uśmiechnęła się jakby poprzednie kilka godzin w ogóle nie istniało. 
***
Alice pokazywała nam miasto, opowiadała o zwyczajach i robiła te wszystkie rzeczy które zazwyczaj się robi jak się kogoś oprowadza. Zjedliśmy obiad w jednej z restauracji. Potem poszliśmy do jednej z najlepszych cukierni i kupiliśmy bardzo drogie pączki. Gdy wróciliśmy już do domu był późny wieczór. 
-Dobra, słuchajcie blondasy. Spotkanie z prezydentem odwołane. Ma jakąś większą sprawę na głowie i nie może się wami zająć. Zamiast tego spotkacie się znowu z tą starą jędzą, Gabrielle Wright- powiedziała stojąc pod nasym mieszkaniem.
-O nie- pisnął Eden i uciekł do naszego mieszkania. 
-Ta. O nie- powtórzyłem. 
-Sorry za to. 
-To nie twoja wina, nie masz na to wpływu, nie?
-Mam na myśli ten bar. Proszę cię, nikomu o tym nie mów. O bliznach. I o tym, że jestem jakimś jebniętym psychopatą który z łatwością zabije nawet małe dziecko. 
-Nikomu nie powiem. Obiecuję.  
Alice wyciąga w moją stronę mały palec.
-Ile ty masz lat? Cztery?- Śmieję się.
-I pół!- Alice posyła mi pełen rozbawienia uśmiech. 
Wyciągam również mój mały palec. 
-Hm, czy my jesteśmy przyjaciółmi?- Pytam gdy nasze palce się spotykają.
-Boże, nie. Nienawidzę tego słowa. Przyjaciel może cię zdradzić. Opuścić, zranić itp. Wiesz, kto tego nie zrobi? Twój partner zbrodni. Nawet pod groźbą śmierci nie piśnie ani słowa. A wiesz czemu? Bo gdy zacznie mówić, automatycznie wsypie też samego siebie. 
-Aha. Czyli jesteśmy partnerami zbrodni? 
-Tak. Ty potrafisz włamać się banku Republiki w dziesięć sekund i nie zostać złapanym a jednocześnie to ty uratowałeś Republikę od kryzysu. Ja jestem miłą, wysoko postawioną dziewczyną która może cię zabić z zimną krwią w dwie sekund. Dobry układ, co?
-No.
***
Zapadam w sen bardzo szybko. 
W śnie znajduję się znowu w moim rodzinnym domu. Mama i John żyją. Eden jest w stanie idealnym. Zero skaz, zero ran.  Jemy razem kolacje. 
Nagle rozlegają się strzały. Odwracam się w kierunku ich źródła ale napastnik już zaczął uciekać. Spoglądam z powrotem na moją rodzinę. Mama jest blada a z jej boku sączy się krew. John leży przede mną, jakby chciał mnie ochronić. Szukam pulsu, ale go nie znajduję. Eden jest poraniony, jego skóra ma dziwny odcień. 
Krzycę i biegnę za napastnikiem. Biegnę po znanych mi ulicach slumsów. Są puste, pozbawione jakichkolwiek oznak życia. W końcu docieram do jakiegoś starego budynku. Napastnik próbuje wdrapać się po balkonie na szczyt, ale ten się urywa. Gdy spada, słyszę jakby roztrzaskane szkło. Podchodzę bliżej. Kaptur spada z głowy napastnika. 
Jest to dziewczyna w moim wieku. Ma ciemne, długie włosy. Jest najpiękniejszą istotą jaką kiedykolwiek widziałem. Alice jest przy niej w ogóle nieatrakcyjna, a nawet brzydka. Ma duże oczy ozdobione gęstymi, długimi rzęsami. Jej oczy są brązowe, miejscami złote. Wpatruję się w nią z otwartą buzią. Nic innego nie istnieje dopóki w jej oczach nie pojawiają się łzy. Zaczyna płakać a jej warga drży. Kosmyki włosów kleją się do mokrych policzków. Dziewczyna kuca w kałuży ze potłuczonego szkła. 
Wpatruje się we mnie najsmutniejszymi oczami jakie istnieją na tym świecie. Na jej dłoniach jest zaschnięta krew. Dziewczyna trzęsie się a łzy skapują jedna po drugiej z jej pięknych policzków. Chciałbym ją pocieszyć. Przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogę się ruszyć. Mówi coś do mnie, ale nie potrafię usłyszeć co. W końcu docierają do mnie jej słowa.
-Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam... Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Przepraszam... Kocham cię. Przepraszam... 
Za każdym razem gdy otwiera usta, czuję, jak ktoś we mnie ładuje tysiące nabojów. Dziewczyna kontynuuje mówienie a ja krzyczę. Nikt nie słyszy tego jak krzyczę, nawet ja sam. 
Ale nagle wszystko cichnie a czyjaś dłoń dotyka mojego policzka. Panuje idealna cisza. Widzę ją z bliska. Moja serce bije jak oszalałe. Dziewczyna jest spokojna, nie widać śladów łez. Całuję ją delikatnie i wolno. Ona odwzajemnia pocałunek który jest delikatny ale i silny zarazem. Nagle wokół nas rozlegają się strzały. Odrywamy się od siebie i patrzymy sobie w oczy. 
Ona uśmiecha się. Jest to ten rodzaj uśmiechu, którego nikt nie lubi. Bo jest jeszcze gorszy niż morze łez. Ściska moją dłoń i całuje mnie delikatnie w policzek. Następnie kiwa głową i jeszcze raz posyła mi ten najpiękniejszy, najgorszy uśmiech. A potem znika. 
A ja się budzę i czuję się pusty.