Każdy Dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny. Każdy Dzień sprawia, że wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden Dzień naraz. Czasem słońce zachodzi wcześniej. Nie ma Dnia, który trwałby wiecznie.

sierpnia 23, 2015

Rozdział 8

Mój cały pierwszy rok wyglądał mniej więcej tak samo. Mógłbym powiedzieć, że był wręcz monotonny tylko, że nie było by to prawdą. Ciągle się coś działo, byłem czymś zaskakiwany.
Od poniedziałku do piątku wstawaliśmy jeszcze przed świtem. Biegaliśmy przez godzinę, wracaliśmy i jedliśmy śniadanie. Potem mieliśmy zajęcia z historii, strategii, informatyki, teoretyczne zajęcia o broni itp. Potem spędzaliśmy godzinę w magazynie z bronią lub na strzelnicy. Następnie była godzinna przerwa na lunch. Po lunchu mieliśmy trzy godziny treningu. Po treningu były krótkie, półgodzinne zbiórki z Sernikiem. Potem aż do kolacji kręciliśmy się patrolując teren. Po kolacji każdy z nas przez godzinę siedział w jakieś grze w której miał jakąś misję. Soboty spędzaliśmy całe dnie na patrolach albo grając w gry terenowe.
Niedziela była naszym dniem wolnym i mogliśmy opuszczać siedzibę. Każdy zazwyczaj spędzał je z swoją rodziną (Willow i Anastasia zawsze jeździły nad jezioro z rodzicami i młodszym bratem a Christopher jeździł z wujkiem w góry na narty), chłopakiem/dziewczyną (Steve umawiał się z jakąś Arią, a Alice zazwyczaj co tydzień zmieniała swoją orientację, w zależności od tego jak bardzo spita była) lub z przyjaciółmi (Marek był perkusistą w zespole Red Tea który założył kilka lat temu razem z kumplami).
Moją niedzielę spędzałem z Edenem. Eden dostał się na ten swój uniwerek i mieszkał w akademiku z chłopakiem o imieniu Bob. Eden świetnie sobie radził, był najmłodszym i zarazem najlepszym studentem.
Powoli zaczynałem zapominać o tym wirusie. Czasem dostawaliśmy jakieś informacje o jego źródle ale były to same fałszywe alarmy. Steve (który jest świetny w hakowaniu i potrafi włamać się do każdego urządzenia na świecie) nie potrafił nawet odczytać adresu IP. Alice dalej chodziła po świecie i mordowała ludzi. Ale wszystko to było całkiem normalne. Aż do dzisiaj.
Razem z Willow byliśmy na patrolu. Była to jedna z tych sobót, podczas których normalni ludzie w naszym wieku lenią się nad basenem do wieczoru a potem gdy temperatura opada ruszają swoje tyłki na miasto. Ale nie my. My w pociliśmy się na dworcu udając zwykłych ludzi. Siedzieliśmy na ławce. Willow udawała, że czyta gazetę a ja bawiłem się telefonem.
Tak naprawdę nie był to telefon  wystarczyło wpisać jeden kod aby dezaktywować WSZYSTKIE urządzenia w promieniu dwóch kilometrów. W bucie miałem dwa noże. Za paskiem spodni pistolet i pięć granatów. W torbie były dwa pudełka nabojów i dwa pistolety. Pod garniturem miałem kuloodporny kombinezon. Willow w torebce miała paralizatory, sztylet, karabin XM-624 (najnowsze dzieło Republiki), kilka bomb dymnych i granatów.
Nagle na ekranie mojego telefonu pojawiła się wiadomość:
CIASTO ORZECHOWE
Wiedziałem co to oznacza. Uśmiechnąłem się do Willow i spytałem:
-Masz ochotę na ciasto orzechowe?
-Jasne- odpowiedziała radośnie. Ale nikt z nas nie był. Zrobiła się jeszcze bardziej blada i dłonie jej drżały. Ciasto orzechowe oznacza, że wykryto podejrzaną aktywność w pociągu Courseway 17, który ma być na stacji za dwie minuty.
Wstałem i złapałem Willow za rękę. Mamy się zachowywać naturalnie, nie? Cholera, jej dłonie drżą jak oszalałe. Ścisnąłem jej rękę chcą dać jej znać, żeby coś z tym zrobiła, bo przez nią ja też zacząłem się stresować. Usłyszeliśmy pociąg.
Po trzydziestu sekundach zatrzymał się z piskiem na stacji. Drzwi się otwarły, wysiadło kilku pasażerów. Dobra. Wchodzimy.
Zajmujemy wolne miejsca a ja czytam wiadomość którą przysłał mi Sernik.
OSTATNI WAGON
Wstaję. Willow robi to samo. Spokojnie przechodzimy do następnego wagonu. I następnego. I następnego. Zatrzymujemy się tuż przed wejściem do ostatniego. Willow unosi pytając brew. Otwieram drzwi.
W wagonie jest tylko jedna osoba, jakiś biznesmen. Haker? Z głośników leci jakaś muzyka klasyczna.
-Hm, to Vivaldi?- Pytam Willow i zajmuję jedno z wolnych miejsc.
-Nie- odpowiada biznesmen.- To Sonata Księżycowa Beethovena.
-Lubi pan muzykę klasyczną?- Pyta Willow.
-Nie, ale on tak.
Biznesmen wstaje i wykonuje jakiś ruch. Dociera do mnie co chce zrobić. Kopię Willow lekko w obcas jej szpilek. Wszyscy troje w tym samym czasie wyciągamy broń.
-Kim jest on?!- Pyta ostro Willow.
-Nie twój pieprzony biznes!- Krzyczy facet. Drga mu ręka. Jego palec naciska wolno na spust. Szybko analizuję sytuację.
-Nie ruszaj się- szepczę do Willow.- Ręka mu drga. Kula poleci w podłogę.
Pięć sekund później kula przecina podłogę. Facet wrzeszczy.
-Kurwa- klnie Willow. Obydwoje wiemy co się stanie. Chowany się za siedzeniami. Najszybciej jak mogę wyciągam telefon i wpisuję kod. Mimo to rozlegają się strzały. Burza nabojów szaleje po wagonie. facet wpadł w szał a kod nie zadziałał. Cóż, nie na jego broń. Na cały nasz ekwipunek tak. Zostały nam noże i pięści. A co jest najgorsze? Nasze kuloodporne kombinezony przestały działać. Biorę głęboki wdech. Wychylam się i rzucam jednym z noży w jego ramię. Facet pada na ziemię i zwija się z bólu. Podbiegam do niego i wykopuję mu broń z dłoni.
-Kim on jest?!- Wrzeszczy Willow i wyciąga nóż z jego ramienia. Przystawia mu go pod gardło.
-Dostałem tylko wiadomość. To-to była groźba. Albo w-was za. zabiję.. Albo. On. zabije moją. Rodzinę.
-ON? TO BYŁ FACET?
-Ni.. Nie wiem. Chyba t-taak.
-Mówił jak się nazywa?
-Niee, nie.... Nie mogę. Nie mogę pow-powiedzieć.
-MÓW!
-Jan... jann... Januu
Nagle coś dziwnego zaczęło się dziać. Facet zaczął się trząść, jego żyły zaczęły pękać, przez usta lał się wodospad krwi. Odskoczyliśmy od niego. I nagle coś jeszcze do nas dotarło: od jakiegoś czasu się nie ruszamy. Nasz wagon odłączył się od reszty. Jesteśmy na środku jakiegoś pustkowia.
Facet zaczął wydawać z siebie dziwne bip, bip, bip. Rozerwałem mu koszulę. To nie człowiek. Tylko cyborg. Cyborg- bomba. Pułapka.
15... 14...
Razem z Willow próbujemy otworzyć drzwi. Zamknięte.
10...9...
Biorę moją torbę i rzucam ją o szybę. Chwytam Willow za rękę i wyskakuję z nią z pociągu.
5...4...
Uderzam nogami o ziemię i natychmiast biegnę w środek jakiegoś lasu ciągnąc za mną Willow.
1...0...
I wszystko ogarnia ogłuszający wybuch. Tak silny, że powala nas na kolana. Uderzam o coś ciałem. Piszczy mi w uszach a przez całe ciało przechodzi tępy ból. Próbuję się podnieść ale jedyne co mi się udaje to przewrócić się na plecy. Spoglądam w górę i widzę drzewa. Nie, to nie drzewa tylko płomienie. Albo to drzewa. Nie, to płonące korony drzew. Wzrok mi się rozmywa i wkrótce wszystko na zmianę robi się czarne albo białe. A potem całkiem czarne.